sobota, 19 marca 2016

XVIII.

Poczułam jak moje czynności życiowe na moment zamierają, a dopiero po chwili, nie wiem nawet jak długiej, serce zaczęło dudnić zbyt szybko. Odgarnąwszy włosy za uszy, podniosłam wzrok na Eve, która założyła ręce na piersiach. Milczałyśmy, wpatrując się w siebie. Ja odrobinę wystraszona, ona... jakby zawiedziona. Owszem, złożyłam swojej matce obietnicę, której nie dotrzymałam. Miałam się nie zakochiwać, lecz przecież... taka jest kolej rzeczy. Człowiek rodzi się, trwa w ramionach rodzica, a potem dorasta i odchodzi, by kochać kogoś równie mocno, a nawet mocniej, po prostu innym typem miłości. Myślę, że można kochać wielu ludzi. Miejsce w sercu się bowiem rozrasta i jest go więcej z każdą, pokochaną osobą. Tam nie ma limitu, trzeba tylko zrozumieć, iż każdy obsadzony milimetr, równa się innym typom uczucia. Tylko jeden skrawek, ten najbardziej po środku, miał należeć do kogoś... takiego jak Luke.
- Jesteś poważna? - Głos mamy był ściszony, pełen niemocy. Usiadła naprzeciw mnie przy stole, a pani Jenkens tylko westchnęła.
- Pójdę pościerać podłogę, albo... cokolwiek - powiedziała, wykluczając swoje uczestnictwo w tej rozmowie.
- Niech pani nie idzie...
- Aspen, to sprawa między wami. Przepraszam. - Ostatecznie zostałyśmy same.
Mój wzrok błądził gdzie po kuchennym blacie, a palce wyginały się na wszystkie strony. Nie chciałam rozmawiać, póki nie miałam świadomości, że ona zrozumie. Lecz kiedyś musiał nastąpić ten moment. Kiedyś musiałam uporządkować sobie wszystko od początku, do końca.
- Nie chcę stąd wyjeżdżać, mamo. - Przegryzłam dolną wargę, wreszcie odważywszy się spojrzeć w jej oczy. - Pokochałam to miejsce, pokochałam wrzosowiska, Pokreślony Dom, port, pensjonat, a nawet... Toma, Caroline, Fletchera i...
- Nie czaruj mnie. Wiem, że chodzi o niego. - Prychnęła. - Zostaniesz tu i co? Kiedy wreszcie cię zostawi, będziesz chciała wracać do domu... - Lekceważąca nutka w jej tonie była dla mnie ciosem w serce. Ona wciąż nie rozumiała. Moja głowa pulsowała nie tylko przez wczorajszy alkohol, winą były słowa mamy.
- Ja nie mam domu! - Zaniosłam się krzykiem. - Nie rozumiesz, że o to właśnie chodzi?! O znalezienie swojego miejsca na świecie, o znalezienie ludzi, którzy będą chcieli do końca tego świata być przy tobie?!
- Nie podnoś głosu, Aspen.
- Właśnie, że będę, bo mnie nie rozumiesz, gdy mówię ciszej! - Pociągnęłam swoje włosy, by przestać, ale nie potrafiłam. Nastawiłam się na wrzask, na wylewanie emocji tak bardzo, iż zignorowałam odrobinę zdezorientowanego Luke'a, który stał w futrynie.
- Po prostu się nie zgadzam. Nie zgadzam się, żeby moja córka zachowywała się jak rozwydrzony bachor.
- Całe życie cię słuchałam, mamo. - Nie kontrolowałam łez, które płynęły po mojej twarzy. - Całe życie żyłam w cieniu osoby, którą chcę być, mam tego dosyć. Zostanę w Crow Cove, z Luke'iem, czy bez Luke'a przy sobie.
- Nie odważysz się, jesteś jeszcze dzieckiem. Weź głęboki oddech, prześpij się trochę...
- Nie odpuszczę, póki się nie dogadamy. - Wstałam, opierając się obiema rękami o blat stołu. - Pozwól mi zostać. Zaufaj mi.
- Nie. - Mama przyjęła dokładnie tę samą pozę. - Nie rozumiesz, że chcę dla ciebie dobrze? Jesteś jeszcze za głupia, żeby to zrozumieć. - Zaczęłam się śmiać. Tak po prostu śmiać, odchodząc od stołu na kilka kroków.
- Nie jestem głupia i tym tkwi problem, prawda?
- Przestań mnie prowokować, co się z tobą stało?!
- Otworzyłam oczy!
- Wciąż jesteś dzieckiem, moim dzieckiem i jutro lecisz ze mną do Denver, czy ci się to podoba, czy nie. - W tym momencie aż zaklaskałam.
- Nie.
- Ależ tak, Aspen. Polecisz ze mną, albo mnie stracisz, stracisz wszystko. Wolisz faceta, który ledwie wiąże koniec z końcem, ma problemy ze sobą i obskurne mieszkanie w brytyjskiej zatoce, czy własną, rodzoną matkę? Nie pozwolę ci zniszczyć sobie życia, to wszystko dla twojego dobra.
Nienawidzę cię. - Nie panowałam nad tym, co mówię. - Tak bardzo cię teraz nienawidzę.
- Nieprawda! - Słyszał każde słowo, a kiedy wszedł do kuchni obie zamarłyśmy na moment. - Nigdy nie mów matce, że jej nienawidzisz, nigdy, rozumiesz? - Poczułam jego dłonie na swoich ramionach.
- Luke... - Nie chciałam by widział mnie w takim stanie, by był świadkiem kłótni, by w ten sposób dowiedział się, że mi zależy.
- To cudowne z twojej strony, naprawdę... Ale powinnaś lecieć.
- On cię nie kocha. - Mama również zrobiła kilka kroków w moją stronę.
Myślałam, że moje serce pęknie na kawałki, gdy wpatrywali się we mnie w taki sam, pełen współczucia, sposób.
- A co z Pokreślonym Domem? Twoja praca...
- Skończyłam wcześniej, po prostu ominie nas bal i otwarcie.
- Nie! - krzyknęłam, zrzucając z ramion dłonie Sulivana. - Nie, nie, nie! To nie jest prawda, ty mnie nie szantażujesz, a ty...
- Dzieciaku...
- Dlatego nie chciałeś wczoraj... prawda? Boże, jestem taka naiwna.
- Myślę, że Lucas powinien...
- Nie mów. - Oparłszy się o ścianę, po prostu po niej zjechałam, zasłaniając całą, czerwoną od płaczu twarz. - Nie chcę cię znać, nienawidzę cię!
Milczeli, patrząc jak tonę we własnych łzach i negatywnych emocjach. Mogłam się tego domyślić. Mężczyźni jak on przecież nie lubią dziewczynek, jak ja. Byłam tylko dzieciakiem, nie kochaniem, nie księżniczką. Nasze rozmowy do późna, nasze pocałunki, spojrzenia, nasze wspólne noce... to nie miało znaczenia. Bo on mnie nie kochał. Wreszcie usłyszałam trzask drzwi. Eva wyszła, zostawiając nas samych. Prawdę mówiąc miałam nadzieję, że to Luke opuści pensjonat, mógłby przy okazji wyjść też z mojego serca, ale on tylko pogorszył sprawę, siadając pod ścianą tuż obok.
- Ciebie też nienawidzę, chcę być sama.
- Nie chcesz. - Uderzyłam go w dłoń, gdy chciał objąć mnie ramieniem. - Wiem o tym, Aspen. Ludzie w takich chwilach nie mogą być sami, bo zaczynają popadać w paranoję.
- Paranoja brzmi lepiej niż "nie kocham cię". - Nic nie odparł.
Patrzyliśmy przed siebie. On zamyślony, ja wciąż roztrzęsiona. Ale nie mogłam tak po prostu wyłączyć tego, co czułam. Na uczuciach bowiem polega człowieczeństwo i to, że kochałam mężczyznę, który prawdopodobnie był tego wart jak nikt inny, lecz miłości nie odwzajemniał, przypominało mi o fakcie, iż jestem człowiekiem.
- Jestem okropną osobą, Aspen. Jestem wredny, wykorzystuje ludzi, ranię tych, na których mi zależy, ale wobec ciebie... Nie potrafię być samolubny. - Nie zrozumiałam, lecz nie miałam siły pytać. - Zabiorę cię w jeszcze jedno miejsce, zanim wyjedziesz, dobrze? - Podniósł się na równe nogi.
- Powinnam nie chcieć nigdzie z tobą iść, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego... potrzebuję cię. To idiotyczne. - Luke ujął moją dłoń, a ja posłusznie splotłam nasze palce.
Nie wyobrażałam sobie tego, że od następnego dnia miałam nie zobaczyć go już nigdy w życiu. Tego zawadiackiego uśmiechu, błysku w błękitnych oczach, rozwichrzonych, jasnych włosów. Miałam już nigdy nie usłyszeć jego głosu. Nie poczuć dotyku jego miękkich dłoni. 

~*~

W pomieszczeniu panowała przytłumiona, smętna atmosfera, a zapach medykamentów unosił się w chłodnym powietrzu. Nie lubiłam szpitali. Babcia nazywała je ostatnią przystanią. Rzadko odwiedzałam ją w szpitalu, czego się wstydziłam, ale mama uważała, że dzieci nie powinny chodzić do takich miejsc. Z resztą dzieciom niewiele mówi się o tych ciemnych stronach bycia człowiekiem. Czy w przedszkolu wiedziałeś wiele na temat zdrady, nieszczęśliwej miłości, morderstw, alkoholizmu, narkotyków, braku pracy, braku domu? Luke Sulivan był jednym z tych dzieciaków, które zdawały sobie sprawę ze zbyt wielu smutnych faktów. Wiedział, iż jego ojciec bardziej niż rodzinę kocha pieniądze, iż zdradza jego matkę przy każdej możliwej okazji, iż ona mimo wszystko darzy go uczuciem, dlatego cierpi. Musiał patrzeć na rzeczy, na które dziecko ponad wszelką wątpliwość patrzeć nie powinno. Dlatego był, kim był, lecz cokolwiek mówił o sobie, o tym, jak bardzo nienawidzi osoby, którą się stał, dla mnie okazał się silniejszy niż sam sobie to wyobrażał. I może dlatego tak bardzo go kochałam, dlatego mu ufałam i dlatego nie przestałam, gdy doszło do mnie, że Eva najprawdopodobniej miała rację, on nigdy nie będzie mój, nawet jeśli miał całą mnie.

- Lucas, już dawno cię tu nie widziałam - odezwała się kobieta przy biurku, która posłała chłopakowi delikatny uśmiech. - Za to Jason wpadł wczoraj.
- Jason?
- Mnie też to trochę zdziwiło. Drew rozmawiał z szefostwem... No ale, to nie moja sprawa.
- Dzięki, Sandrine. - Potem tylko westchnął i przeniósł spojrzenie na mnie.
Szliśmy przez długi korytarz w milczeniu. Nie miałam pojęcia co powinnam mówić, czułam się szczególnie nieswojo, zważywszy na to, że Luke wciąż trzymał moją rękę.
- Chcę żebyś ją poznała. - Uśmiechnęłam się lekko w jego stronę. - Myślę, że by cię polubiła.
Doskonale wiedziałam o kogo mu chodzi, dlatego spięłam się jeszcze bardziej, a gdy zobaczyłam podpiętą do aparatury, śpiącą kobietę, poczułam, jak łzy na nowo zbierają się w moich oczach.
Nigdy nie mów matce, że jej nienawidzisz. Te słowa nie chciały opuścić mojej głowy w tamtym momencie. One wyżerały mnie od środka, budząc niesamowite poczucie winy. Nie chciałam nawet myśleć, co czuł wtedy Luke. Gdy stał nad łóżkiem szpitalnym swojej mamy, do której tragedii się w pewien sposób przyłożył. Boże...
- Mamo, poznaj Aspen - szepnął, a potem mocniej zacisnął moją rękę. - Kocham tę dziewczynę, wiesz? Ale nie mogę jej zniszczyć, nie mogę być samolubny względem niej. Jest młodsza, ale co z tego, prawda? Bo gdyby chodziło tylko o mnie, chciałbym zatrzymać ją tu, ale nie jestem w stanie dać jej tego, na co zasługuje.
- Luke... - Przywarłam do jego ramienia. - Ja...
- Nie, Aspen. Polecisz do Denver. Dlatego, bo mnie kochasz, a ja kocham ciebie. Niech to będzie jedyny powód.
- Jesteś tak bardzo popaprany. - Wzięłam głęboki oddech i znów spojrzałam na spokojną twarz kobiety, opierając głowę o pierś jej syna.
Może mieliśmy zbyt wiele niezałatwionych spraw? Może on potrzebował przeżyć swoje życie z dala ode mnie? Może powinnam wrócić do nauki i pójść na studia? Może powinnam zacząć moje życie gdzieś indziej? Może oboje zasługiwaliśmy na więcej szans? Bo przecież nie jest powiedziane, że tylko raz można kochać kogoś w ten sposób, choć wcześniej tak bardzo w to wierzyłam.
Cóż, najwidoczniej ktoś u góry miał dla nas inny plan... 

  Czasem w ludzkim życiu dzieje się coś magicznego. Zdarzenie, które zmienia dosłownie wszystko, obraca bieg historii, rzucając nieuświadomionego człowieka na pastwę nowych rzeczy. Uczucia gasną, bądź stają się jeszcze raz tak silne. Świat pędzi na wyścigi, bądź zatrzymuje się w jednym miejscu, mimo wszystko nikt nie dostaje okazji, by zaczerpnąć oddechu. Bo tego się nawet nie czuje. Popadnięcie w amok blokuje logiczne milczenie, momentalnie odbierając świadomość faktu, iż cokolwiek ulega zmianom. Ja cała się zmieniłam. Wystarczyło kilka miesięcy w Crow Cove, bym odnalazła osobę, którą chciałabym być. Co więcej przez moment nawet żyłam życiem tej osoby. Poznałam prawdę o uczuciach, ich moc i zasmakowałam realności. 
Zasmakowałam...
- Na pewno jeszcze kiedyś się zobaczymy. - Caroline nie potrafiła powstrzymać łez, obejmując mnie przy poniszczonej, drewnianej tabliczce z napisem "Crow Cove wita!". - Dokończymy, co zaczęłyśmy u Camerona. 
- Spadaj od biednej dziewczyny, Care. - Tom przyciągnął mnie do siebie, a potem poczochrał mi włosy. - Dzięki za wszystko.
- I nie pałętaj się po zatokach nocami! - Fletcher aż uniósł mnie nad ziemię, dlatego się zaśmiałam.
- Obiecuję. 
Przyjaźni. 
- No ba, że się zobaczymy. Napisz, jak będziesz w Londynie, zabiorę cię na Covent Garden. - Skinęłam Cameronowi, nawet nie rumieniąc się gdy ucałował mój policzek. 
Zainteresowania.
- Taa, bezpieczne podróży - mruknęła pod nosem Veronica.
- Ciebie też miło było poznać. 
Rywalizacji, pewnego rodzaju niechęci. 
Nie przyszedł. Ten, który sprawił, że zechciałam sięgnąć po wszystko, co miałam na wyciągnięcie ręki. Ten, który w pewien sposób obudził mnie do życia... Nie potrzebował, albo nie chciał patrzeć w moje oczy. Rozumiałam go w pewien sposób, bo sama nie znosiłam pożegnań, lecz bardziej nie potrafiłam znieść niedokończonych spraw. W Crow Cove zostawiałam bowiem część siebie. Pokreślony Dom, port, wrzosowiska, a nawet Burbon Street i jego mieszkanie. Dał mi najwięcej. Po prostu dał, nie użyczył, nie pożyczył, a podarował w prezencie. Bez okazyjnie. 
- Aspen, musimy jechać. - Jeszcze raz wyjrzałam za grupę, ale Luke'a nie było. - On nie przyjdzie. - Spojrzałam na Caroline, która tylko westchnęła ciężko. 
- Przepraszam - szepnęła, jednak to nie była jej wina. 
- W porządku. Do kiedyś. - Wymusiwszy uśmiech, mocniej ścisnęłam zeszyt w dłoni i wsiadłam do czarnej taksówki. 
Do kiedyś, Crow Cove. 
Wzięłam głęboki oddech, oparłam czoło o szybę. Miałam ochotę zasnąć i nie budzić się już nigdy więcej. Może to bolałoby mniej od tęsknoty? Ja już tęskniłam. Za dotykiem jego dłoni. Za spojrzeniem, jakim mnie motał, za łagodnym tonem rozmowy, za tą tajemniczością, którą się otaczał. Za nami. Bo wtedy nie było już żadnych nas. 
- Później polecimy do Paryża, wiem, że zawsze o tym marzyłaś - odezwała się mama, na której słowa wyłącznie wzruszyłam ramionami. - Nie możesz wiecznie się na mnie gniewać, Aspen. - I znów wzruszyłam ramionami. - Dam ci trochę czasu, dobrze. 
Nie mogłam rozmawiać. Nie wtedy. Mijaliśmy rozległe wrzosowiska, które kąpały się w ostatnich tamtego dnia promieniach słońca. Powoli zachodziło bowiem za chmurami, zdecydowanie zapowiadało się na deszcz, o ile nie na burzę. Wiatr się wzmógł, gdy trafiliśmy za mokradła. Pierwsze krople ulewy lunęły na metalowy dach samochodu. 
Nie narzekaj, to przecież Anglia, powiedziałby Luke. On lubił deszcz, lubił gdy wiało, grzmiało, a wszystko dookoła tonęło w szarości. Był dziwny. Źle ujęte. Był specyficzny w każdy, możliwy sposób i tym sprawił, że zakochałam się w nim do bólu. Zdecydowanie mogłam stwierdzić, że to boli. 
Pamiętałam, gdy z przerażeniem mierzyłam od góry do dołu jego sylwetkę na tle Pokreślonego Domu. Czułam strach przed tym, co mógł zrobić. 
Kiedy spotkałam go znów, po raz kolejny mnie przeraził. 
Padało, a ten deszcz niemal zniszczył mój zeszyt, w którym było dopiero kilka podobizn Luke'a. 
Później dodawał odwagi, sprawiał, że chciałam uciekać, przy okazji zostając przy nim na zawszę. 
Absorbował mnie, zaskakiwał, wciąż przerażał, ale też pobudzał. 
Luke Sulivan nową definicją narkotyku. Spróbowałam go bowiem raz. Sięgnęłam tam, gdzie nie powinnam, ale zrobiłam to, a gdy poczułam jak słodko-gorzki jest, zamiast przerazić się goryczą, zatonęłam w słodyczy. Ryzykowałam dla niego wiele... Ale nie umiałam przestać. 
Eva Barymoore nową definicją odwyku. Nie pojawiła się nagle. Opcja wyboru istniała przecież cały czas. Ale gdy zapędziłam się w swoim uzależnieniu zbyt daleko, doprowadziłam się do stanu, gdzie konieczne było przebudzenie. 
Trudno jednak pracować z uzależnionymi, którzy nie potrzebują walczyć z problemem. To nie był jeszcze koniec. Nie mogłam pozwolić na odebranie mi tego, co najcenniejsze. Nawet jeśli sam narkotyk chciał odejść. Chciał, czy musiał?
~*~

Usłyszałam dźwięk dzwonka telefonu, który nieznośnie przedarł się przez moje sny. Nie jechałyśmy długo, może pół godziny, może czterdzieści minut? Deszcz wciąż padał, a mama spokojnie czytała książkę. Przetarłam zmęczone oczy, przykładając komórkę do ucha. 
- Słucham? - Po drugiej stronie usłyszałam tylko bełkot, dlatego odrobinę zdezorientowana spojrzałam na kontakt. - Caroline? 
- Musisz... on... Aspen... - Dziewczyna niemal krztusiła się swoimi łzami. Jej płacz był tak silny, a głos niesamowicie drżał, dlatego zmarszczyłam czoło. 
- Spokojnie, co się dzieje? - Coś bardzo złego musiało się stać. Nie myliłam się, choć w tamtym momencie bardzo chciałam nie mieć racji. 
- On to zrobi! On chce to zrobić. - Wciąż lamentowała, co moment łapiąc powietrze. 
- Co zrobi? Jaki on? - Szturchnęłam Eve za ramię, by spojrzała na mnie. - Care, weź oddech. 
- Jego mama nie żyje! - Upuściłam telefon, słysząc równie zachrypły od płaczu głos Toma Forbesa po drugiej stronie. 
Nie potrzebowałam więcej wytłumaczeń. Nie wyobrażałam sobie Luke'a w tamtej chwili. Przecież obwiniał tylko siebie, przecież tak bardzo ją kochał, przecież tak bardzo żałował... Zakasłałam, ponownie przyciskając telefon do policzka. 
- Musisz wrócić, musisz coś zrobić, Aspen. Boże. - Tommy również się rozpłakał. 
Połączenie zostało przerwane. Patrząc tępo w ekran, oddychałam szybciej. Kierowca wciąż jechał, a Eva zerkała na mnie wyczekująco. W moim sercu rozlał się ból. Nie mogłam zdać się na los. Nie kiedy znów zadzwonili, tym razem z komórki Camerona. 
- Wiem, że znasz tę historię, wiem, że ci na nim cholernie zależy, dlatego proszę, zrób coś. - Hudson był bardziej konkretny, lecz mimo wszystko w jego głosie słyszałam strach. 
- Gdzie jest? 
- W porcie, zabrał jacht wuja Fletchera. On chce... 
- Proszę zawrócić! - krzyknęłam w stronę kierowcy.  - Proszę... 
- Niech pan jej nie słucha, to na pewno tylko głupie żarty. - Przełknęłam głośno ślinę. Tego było zbyt wiele. 
- Chodzi o życie, albo śmierć. - Ścisnęłam telefon mocniej. 
To dlatego Jason Sulivan i jego ojciec w przeddzień odwiedzili szpital. Chcieli się pożegnać. Wybrali kiepski moment... Skoro ja wyjechałam, ona umarła... Prócz pani Jenkens, prócz przyjaciół kto mu pozostał? Człowiek w takiej chwili potrzebuje drugiego człowieka. Inaczej popada w paranoje, a od nie kocham cię, naprawdę blisko jest do paranoi i odwrotnie. 
Przypomniałam sobie te chwile, gdy wybrałam jego. Gdy wsiadłam do pick-upa, gdy wybiegłam z pensjonatu na boso, gdy przyniosłam mu jego nielegalne śmieci w płaszczu własnej matki, aż gdy wreszcie oznajmiłam to głośno na kolacji z okazji Dnia Założycieli Crow Cove. Wybrałam jego. 
- Niech pan zatrzyma auto. 
- Pada.
- Mam to gdzieś. - Zagryzłam mocno wargę. - Jego matka nie żyje. Pamiętasz jak było po śmierci babci? Pamiętasz jak zaprzyjaźniłaś się ze Szkocką? Pamiętasz jak mój ojciec cię zostawił? Pamiętasz, co wtedy czułaś?! Mamo, do cholery jasnej, możesz mi zabronić się z nim widywać, ale nie zabronisz mi go kochać! Jeśli Luke coś sobie zrobi, będziesz miała go na sumieniu. Zabijesz człowieka!
Mama milczała, a kierowca rzeczywiście zatrzymał auto. Nie zastanawiałam się co dalej, nie obchodziło mnie to. Ja po prostu wyszłam w nawałnicę, zostawiając za sobą wszystko, prócz zeszytu, który wpadł w kałużę. Lecz on się dla mnie nie liczył. Jego kartki mogły rozmyć się na dobre, ważny był tylko Luke Sulivan, którego stracić nie mogłam. I znów ratowałam jego tyłek... 
- Aspen! - Eva wyszła za mną, chwytając dziennik w rękę. - Aspen! - Nawet nie obracałam się za siebie. 
Działałam pod wpływem emocji, to znaczy zmieniałam koniec, który zaplanowała mama, wedle własnej koncepcji. To była nasza historia, może i dramatyczna, może i przebazgrana, ale nasza i nie mogłam pozwolić na tragiczny finał. Choćby dlatego, że nie znosiłam oklepanych zakończeń. 
Światła przebiły się przez deszcz i mgłę. Usłyszałam warkot silnika. Eva Barymoore otworzyła drzwiczki z tyłu i wciągnęła mnie do środka. 
- Jedzie pan najszybciej jak się da do Crow Cove, ja płacę mandaty! - Wrzasnęła w stronę kierowcy, który nacisnął pedał gazu. 
Poniosłam wzrok na mamę, a ona tylko westchnęła ciężko. 
- To chyba twoje. - Podała mi do połowy przemoczony, jedyny ocalony rysunek. 
Nowy Jork. Empire State Building, Luke Sulivan stojący na szczycie świata i... ja? Nie pamiętałam o tym, że dorysowałam siebie. Moja twarz była pełna spokoju, wzrok rozmarzony, a usta delikatnie rozchylone. On patrzył w górę, a ja zerkałam na niego z nieba. 
Wtedy przed imprezą zostawiłam zeszyt i ołówek w pokoju...
Narysowani całkiem różnymi stylami. Luke dokładny, realistyczny, stworzony przerywaną kreską, ciągnącą się w jednym kierunku. Padało na niego światło z góry. Ja... zupełnie inna. Jakbym ukształtowała się z gwiazd. Wyciągałam dłoń w jego stronę. Mało prawdopodobne, niechlujne, można by rzec - niepoprawnie. Ale o to właśnie chodziło. O różnice, które sprawiły, iż uzupełnialiśmy siebie nawzajem. 
~*~
Czułam wodę dosłownie wszędzie na swoim ciele. Padało. Nie, to nie był zwyczajny deszcz, to była prawdziwa ulewa, która wraz z wiatrem w porcie, sprawiła, iż niewiele widziałam. Ja po prostu biegłam na oślep, starając się nie przewrócić o własne nogi. Mokry piasek pod stopami nie pomagał, prędkie bicie serca i strach również. Byłam zdana na intuicję i to, że Luke zdoła posłuchać.
Wpadłszy na pomost, momentalnie zostałam chwycona za nadgarstek przez Camerona Hudsona. Silił się na lekki uśmiech, a w jego ciemnobrązowych oczach zapłonęła nowa nadzieja. Inni również ją mieli.
- Vera go przetrzymała! - krzyknęła Caroline, zarzucając mi na ramiona swoją kurtkę. - Ale niedługo. Jesteś w samą porę. - Wzięłam głęboki oddech. Udało się. Miałam szczęście.
Spojrzałam przed siebie, zupełnie ignorując mamę, która wraz z szeryfem Mayerem właśnie dobrnęła na plażę. Luke próbował dostać się na jacht, krzycząc na Fletchera, który trzymał butelkę Whisky najwidoczniej należącą do tego pierwszego. Tom chwytał mocno ramię Sulivana, Vera płakała, Esme dzwoniła do jego ojca, a Cameron chodził w kółko. Wszystkich poniosła panika. Mnie również. Bałam się Luke'a w takim stanie, lecz zbyt mocno mi na nim zależało, bym przez głupie uprzedzenie pozwoliła mu zatonąć.
- Dajcie mi kurwa święty spokój! - Wtedy Luke popchnął Toma łokciem, a ten prawie wpadł we wzburzoną wodę. Zrobił kilka kroków w tył. - Szkoda, że się nie utopiłeś.
- Tak, super, potem mnie zabijesz... Uspokój się!
- Nie chcę być spokojny, Fletcher, daj mi popływać. To tylko rundka w jedną stronę do piekła! - Zagryzłam mocno wargę. Zaczęłam iść przed siebie po pomoście. Mocno ściskałam w dłoni rysunek mój i jego. Musiałam jakoś zadziałać, musiałam coś wymyślić.
I znów mu się udało, tym razem odepchnął od siebie Fletchera, przy okazji zdejmując sznur, który trzymał jacht przy pomoście. Na moment zamarłam. Luke stanął na pokładzie. Dumny z siebie, czerwony od płaczu i złości. Zaczęłam biec. W całkowitym amoku, przepełniona beznadzieją, biegłam. 
- Sulivan! - wrzasnęłam, zwracając tym jego uwagę. Zmarszczył czoło. - Nie waż się odpłynąć, słyszysz?! - Wybuchnął śmiechem, ale wciąż tylko stał, z resztą podobnie jak pozostali. Bali się, że jeśli wejdą na jacht, zrzuci ich do wody, lecz ja nie myślałam w ten sposób. W ogóle wtedy nie myślałam.
On rzeczywiście był jak narkotyk. Sprawiał, iż traciłam zmysły. Dla swojego zapomnienia byłam w stanie zrobić wszystko, dosłownie.
Wpadłam na pokład, a właściwie na niego. Przewróciliśmy się, a łajba zaczęła odpływać od pomostu przez fale. Deszcz ustawał, zawieja malała, lecz mimo wszystko Kanał nie był spokojny. Leżeliśmy. Luke wściekły, ja coraz bardziej świadoma chwili. Byliśmy sami, na tyle daleko, by móc razem zatonąć. Opuściłam powieki, mocniej przywierając do jego klatki piersiowej. Śmierdział alkoholem i tytoniem, ale to nie miało znaczenia, póki wciąż był Luke'iem Sulivanem. Moją własną, małą śmiercią.
Zaśmiał się histerycznie, czym przyprawił mnie o dreszcze. Nie przestawał.
- Lubisz tragiczne zakończenia? Chcesz zginąć razem ze mną?
- Tak bardzo mnie przerażasz. - Wciąż śmiech pełen niezrozumienia i żalu do świata. Chodzący paradoks, oczywiście, że musiał zachować się paradoksalnie.
- Oficjalnie skazałaś się na pewną śmierć... Nie chcę tego, nie chcę w ten sam sposób zabić kolejnej już osoby, ba, ukochanej osoby. - Podniosłam się z niego, siadając tuż obok. Próbowałam utrzymać równowagę na imającym się jachcie.
- Nie zabiłeś jej, to nie była twoja wina.
- A czyja?! - Krzyk niemal rozdarł jego gardło. - Kto ją zabił, do cholery?! - Głos Luke'a się załamał.
- Tak musiało być, nic na to nie poradzisz, a twoje samobójstwo w wielkim stylu nie przywróci jej życia! - Przekrzykiwaliśmy gasnący sztorm.
- Ale sprawi, że to pieprzone miasteczko na zawsze zapamięta kim byłem i że skończyłem tak, jak od początku miałem skończyć.
- Chcesz, by widzieli w tobie szaleńca?! - Zaciągnęłam go za koszulkę, by na mnie spojrzał.
- Daje im tylko to, czego pragną. Taki już jestem, popieprzony, dlatego kazałem ci wyjechać.
- Bo wiedziałeś, że się zabijesz, kiedy ona umrze? - Zacisnęłam usta w wąską linię. - To nie ma sensu, wiesz?
- Nie o to chodzi. Nie chciałem zmuszać cię, byś patrzyła na to, co robię.
- Co robisz?! Wiecznego męczennika z siebie! - Uderzyłam o coś, gdy jacht się przechylił, ale adrenalina momentalnie uśmierzyła ból. - Nikt nie jest wieczny, Bóg zabrał ją do siebie.
- Bóg nie istnieje, Aspen, a nawet jeśli, raczej nie jesteśmy w dobrej relacji.
- Więc cokolwiek, w co wierzysz.
- Ja w nic...
- Nie prawda.
Nic nie mówiąc, po prostu wstał, próbując znów się nie przewrócić. Trzymał się barierki, patrzył przed siebie, a na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech szaleńca. Ale on nie był szalony. Był zraniony i mimo wszystko nie potrafiłam przestać walczyć o niego.
- Nie zginiesz tu. - I ja wstałam. - Nie możesz. Nie baw się w Jacka, bo doskonale wiesz, że beznadziejna ze mnie Rose! - Zmarszczył czoło. - Nie jestem piękną córką bogatych snobów, nie mam ochoty wyskakiwać za barierkę, ach i nie pali mi się do pozwolenia byś utonął. Po to tu jestem, Luke.
Luke... Luke... Luke...
Poczułam jak moja głowa zaczyna niemiłosiernie pulsować. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Wszystko nagle stało się jaśniejsze, a głosy dochodziły jakby zza szyby.
- Luke...
- Aspen?
Opuściłam powieki na moment. Ostatnia fala tamtego sztormu popchnęła moją sylwetkę na poręcz. Znów uderzyłam się w głowę.
- Aspen!
Błękit. Widziałam błękit, który mnie pochłaniał. Widziałam siebie w tym błękicie. Wpadałam do jednej, niewielkiej czarnej kropki pomiędzy kolorem. Leciałam w dół, ku nicości...
Co by było gdyby nagle wzmógł się wiatr? - Usłyszałam swój własny głos. - Gdyby nadszedł sztorm?
- Zatopiłoby nas - odparł Luke, jakby to było takie nic, jakby nie mówił o śmierci. - Wielka fala, wielka tragedia, mój ojciec nagle zacząłby udawać, że nie może pogodzić się ze stratą, a twoja matka umarłaby z rozpaczy rzeczywiście.Uznano by nas za parę, a potem zrobiono dramat na kształt Titanica.
Nie potrzebowaliśmy dramatycznego zakończenia. My sami w sobie byliśmy dramatyczni. Z każdą, pojedynczą niedoskonałością. 
Boisz się mnie? - Nic nie odparłam. - To dobrze, ale cię nie skrzywdzę. 
Nie skrzywdzę. Te dwa słowa były obietnicą, która obudziła moje zaufanie. To dlatego wsiadłam wtedy do pick-upa. Bo nie chciał mnie krzywdzić... 
Bo miał w sobie coś...
- Niebezpiecznego. - Dokończyła Pani Jenkens. - Jest ostatnią szelmą, kochanie i ponad wszelką wątpliwość nie przyniesie ci nic dobrego. - Zmarszczyłam czoło. - Ale nie jest zły. Jest... Specyficzny.
Och, zdecydowanie. Tak bardzo specyficzny, a w każdy możliwy sposób.
- Skąd pani wie? - Zaśmiała się tylko, delikatnie klepiąc moje ramię.
Bo to mój nie szalony, a zraniony wnuk, Aspen. Bo to chłopak, który gmatwa się w swoich własnych myślach.
- Mogłabym tylko wiedzieć... Jak mu na imię?
Nie, dzieciaku! Nie pytaj, nie rób tego!
Luke - powiedziała wreszcie - to Luke Sulivan.
Luke Sulivan. Twoja jedyna zguba i jedyna ostoja. 
Luke'u Sulivanie, dlaczego wzbudzasz we mnie tyle dziwnych, sprzecznych emocji, skoro nawet się nie znamy?
Ponieważ ktoś właśnie sprawił, iż zostaliśmy sobie zapisani. Ponieważ nikogo nigdy nie pokocham tak bardzo, jak pokochałam ciebie. Ponieważ sam w sobie jesteś sprzecznością. 
Spadałam. Ja wciąż leciałam w dół, coraz bardziej, coraz niżej, a dookoła mnie rozlewały się farby. Trzy ogromne kreski wciąż pojawiały się jakby znikąd. Obrazy kolejnych chwil. Wrzosowiska. Pocałunki. Czerwień wymieszała się z czernią. Powstał płomień, ale nie potrafiłam krzyczeć, nawet jeśli ogień pożerał całe moje ciało. 
- Chcesz mnie oswoić? - Zaśmiałam się cicho.
- Chcę. Bo jesteś tak bardzo... inny.
- To był komplement?
- Mhm. - Westchnęłam, a potem poczułam jak obejmuje mnie ramieniem. - Wzbudzasz moje zaufanie, Luke.
Chcę cię oswoić. Ja również coś mu obiecałam i dotrzymałam słowa. Oswoiłam go, sprawiłam, że mnie pokochał, choć nie powinnam. Ludzie tak często to robią. Przyzwyczajają do siebie innych ludzi, wręcz wnikając w ich serca, a później odchodząc, wyrywając fragmenty, tym samym zostawiając ogromną, pulsującą tęsknotą dziurę. To była moja wina. 
- Jesteś wyidealizowaną wersją siebie. I myślę, że to będzie ciekawe.
Masz rację, Luke!
- Co będzie ciekawe?
Moment, w którym zakochamy się w sobie do szaleństwa, Aspen.
- To, co teraz robimy.
- Ale przecież my nic...
Wy tylko budujecie mury, by potem bez większych ceregieli je zburzyć. Tak nie można...
Pokreślony Dom, to on był przede mną. Rozrastał się, rozrastał, aby ostatecznie pęknąć. I znów spadałam, a szum wody zastąpił dźwięk... pianina. Księżycowa Sonata.
Po prostu siedzieliśmy, wsłuchując się w Księżycową Sonatę, chociaż w naszych głowach myśli kłębiły się po miliardy. Jednak żadna z nich nie mówiła o początku czegoś niesamowitego, czegoś co zrodziło się właśnie w tamtym momencie. Tamtego jesiennego wieczoru w Crow Cove. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz