sobota, 12 marca 2016

X.

Ołówek imał się w mojej dłoni, a zamyślone spojrzenie wręcz natarczywie wlepiałam w kartkę. Jakbym kompletnie straciła wenę twórczą. Nie byłam w stanie narysować właściwie nic, bo każda prosta kreska wychodziła krzywo, a każda krzywa kreska zdawała się zbyt prosta. Nic. Pustka w głowie. Nie byłam w stanie zmusić swojej wyobraźni i wyrobionej już ręki do współpracy. Poczułam się całkowicie skończona. Tylko dlaczego? Przecież otaczały mnie niesamowite krajobrazy, Crow Cove było bowiem chyba najbardziej malowniczym miasteczkiem w starej Anglii. Słuchałam jeszcze raz tyle muzyki co zwykle, zaczęłam nawet oglądać telewizję, ale to z braku laku, ponieważ na dworze zrobiło się niesamowicie zimno, no i nie miałam już powodu, by wychodzić na spacery. Centrum równa się ludzie, ludzie równają się... Nie, nie zamierzałam dłużej o tym myśleć.
Opuściwszy powieki pociągnęłam jedną linię wzdłuż kartki. Na chybił trafił narysowałam drugą, a potem trzecią i czwartą. Otworzyłam tylko jedno oko, a gdy zobaczyłam co stworzyłam, westchnęłam ciężko. Trzy kreski przekreślone czwartą. Niesamowite? Chyba żałosne, jaka w tym sztuka?! Wzięłam głęboki oddech. Kreski mogą być artystyczne. Mogą, prawda Aspen? Bzdura, to były tylko kreski!
Z irytacją cisnęłam zeszytem o ziemię, a potem założyłam ręce na piersi. Nie chciałam podnosić szkicownika już nigdy więcej. Chciałam dać sobie spokój, po co trudzić się, skoro ostatecznie i tak wszystko ogrzewało pensjonat, bo służyło jako rozpałka do kominka?! Podkurczyłam nogi, obejmując kolana.
Jaki sens ma zatem życie, skoro i tak... ostatecznie wszyscy umieramy? Wzięło mi się na rozmyślania, cudownie! Nie mogłam przestać rozkminiać sensu istnienia. Och, ten niezręczny moment pomiędzy narodzinami, a śmiercią. Nie można go jakoś obejść? Chwila. Dość! Aspen, o czym ty w ogóle myślisz, dziewczyno?! Zaśmiałam się gorzko sama do siebie. Powinnam wrócić do normalności. Powinnam dalej cieszyć się z tego, co mam i nie wymyślać sobie problemów. Jesienna melancholia przeciągnęła się do samego końca grudnia i początku następnego roku, to było takie nieprzyjemne, to wręcz kuło w serce.
I choć w głębi duszy wiedziałam, iż nie chodziło wcale o brak weny twórczej, o bezsens istnienia, o zimę, próbowałam wmówić sobie, że jest inaczej, bo nie potrafiłam stanąć przed realiami. Byłam głupia, byłam dumna. Dziwny Chłopak z Pokreślonego Domu - i tyle. Nic więcej nie powiem na ten temat, bo czy muszę? Zapewne cieszyłabym się z faktu, iż zostaniemy do początku marca przez kiepskie warunki do pracy, ale w tych okolicznościach...
- A może narysujesz coś z czasów Królowej Wiktorii? - zapytała mama, wchodząc do salonu z ciastkami na talerzyku.
- Suknię z epoki czy pałacyk? - Uniosłam jedną brew. No oczywiście, przez ten cały zgiełk całkiem umknął mi duch małomiasteczkowych obchodów Dnia Założycieli. Był bowiem początek stycznia... Mniej więcej po tysiąc osiemset trzydziestym ósmym zatoka otrzymała prawa miejskie. - Nie dzisiaj. - Od niechcenia podniosłam swój szkicownik.
- Czemu nie dzisiaj?
- Nie mam ochoty. - Wzruszyłam ramionami. - Nie żyję świętami lokalnymi, w żadnym innym miejscu nimi nie żyłam, czemu teraz ma być inaczej?
- To miasteczko ma klimat. - Zaśmiałam się ze słów mamy i zjadłam jedno ciastko. - Przypomina mi dzieciństwo. U babci w Bainbridge, nim przeniosła się do Richmond właśnie w takie głupie obchody lokalnych świąt się bawiliśmy. 
- Chociaż nie... Ten dziwny zwyczaj na Święto Dziękczynienia, zaraz za Nowym Jorkiem. - Eva jedynie parsknęła, a potem wzięła łyk gorącej kawy. - Lubię to, wiesz? Lubię świat i fakt, że tak właściwie nigdzie nie należymy.
- Jak to nie? Należymy do siebie, dom twój tam, gdzie twoje serce, Aspen. - Przez chwilę milczałam. - Nie masz mi za złe?
- Mogę ci najwyżej podziękować, mamo. - Oblizałam usta. - To sprawiło, że jestem... sobą. Lubię być sobą, mimo wszystko.
- A ja lubię kiedy jesteś sobą, ze względu na wszystko.
Rozmowa zeszła na trochę inny tor. Mama opowiadała mi jak to było, kiedy mieszkała jeszcze w Bainbridge  z babcią i jak wyglądało jej całe, małomiasteczkowie dzieciństwo. Opowiadała o dziadku, który wracał z pracy późnymi godzinami, o tym, że praktycznie niczego nie mieli i żyli od wypłaty do wypłaty. Powojenny świat wciąż dawał się wtedy we znaki. 
- Aspen, ktoś do ciebie. - Pani Jenkens weszła do salonu z herbatą. Zmarszczywszy nos, podeszłam do drzwi wejściowych, by zbadać sytuację. Miałam nadzieję, że to nie był Luke Sulivan... Nie był...
- Tommy? - Zmieszany chłopak potarł kark. - Wejdź. - Nie zamierzałam odpychać od siebie wszystkich ze względu na Luke'a. Nie zamierzałam, ale to robiłam. - Coś się stało?
- Nie, wszystko w porządku. - Moja mama zatrzymała się w progu. - Dobry. - Uśmiech wpłynął na jego buzię.
- Dzień dobry - odparła dość niepewnie.
- Tomas Forbes, a pani musi być...
- Eva Barymoore, miło poznać. - Chłopak ujął dłoń kobiety, a kiedy ją ucałował, odniosłam wrażenie, że za moment zapadnę się pod ziemię. Nie wiedziałam tylko czego się wstydzę, ale to było u mnie normalne.
- Wpadłem zapytać czy Aspen nie ma ochoty na małą imprezkę... - Przepraszam, ale pozwolę sobie zapytać, co?! Mama założyła ręce na piersiach, a ja zasłoniłam twarz dłońmi. - Rada miasta robi przyjęcie na rynku, jak co roku, integracja, wspólne przebieranki, jakaś parada. Można nawet ciastka dobre kupić. 
- O, nie wiedziałam o festynie. - Eva była najwidoczniej zainteresowana. Nie, mamo, proszę... nie... - Aspen, przejdziemy się, prawda?
- Mamo...
- Chciałaś iść z Tomasem, rozumiem. - Chłopak zaśmiał się niezręcznie. Nie wiedziałam dlaczego jeszcze nie zostawiła nas samych.
- Mamo...
- No co?
- Mamo, mogłabyś ten... - Skinęłam na wyjście z przedsionka.
- Och! No to idę, bo kawa mi wystygnie, miło było cię poznać, Tomas.
- Panią również.
Przez chwilę czekaliśmy aż pójdzie, a potem spojrzeliśmy po sobie. Rozbawiony Tom, dźgnął mnie w bok. No to postanowione, nie miałam już nawet jak wykręcić się tym, że mama nie zgadza się na to przedsięwzięcie.
- O której? - Westchnęłam głęboko.
- Od rana coś się dzieje, pomyślałem, że miło będzie cię znów zobaczyć, no i mamy dużo dobrego, angielskiego jedzenia... - Wywróciłam oczami.
- Haggis? Dzięki, ale spasuje. To nie święto dla mnie...
- Poczuj klimat, nie narzekaj, bo dostaniesz po tyłku. - Zarechotałam. - Ubierz kurtkę, po ósmej będzie koncert, a idę o głowę, Aspen, tak ci się spodoba, że zostaniemy.
~*~
Tom miał rację. Kiedy tylko weszłam na rynek w Crow Cove, kiedy tylko usłyszałam puszczane głośników klasyczne melodie z tamtych lat, kiedy tylko o moje nozdrza obił się specyficzny zapach potraw, kiedy tylko niemal nie zostałam staranowana przez gromadkę dzieci, goniących za sobą w strojach z epoki... poczułam klimat. Na domiar emocji ludzie byli tacy mili... jakby w ogóle nie byli ludźmi. Pomagali sobie nawzajem, składali życzenia, dzielili ciastami, jak na święto dziękczynienia w Stanach. Chciałam tam zostać na zawsze, bo poczułam się jak w jakiejś równoległej rzeczywistości. 
Z wielkim uśmiechem na ustach, chwyciłam ramię tak samo zaabsorbowanego Toma. Miałam na sobie kurtkę, czapkę, a nawet szalik, co zdarzało się rzadko, więc brakowało tylko śniegu. Ale nie był konieczny.
- Dzięki, Tommy - mruknęłam - brakowało mi tego.
- Uspołecznienia? - Pokręciłam przecząco głową z rozbawieniem.
- Pamięci o mnie. - Spojrzawszy na chłopaka z dołu, nie umiałam się nie uśmiechać. Tom miał w sobie to coś... tę pozytywną energię, której brakło innym ludziom. 
- Istota tego pseudo-święta. - Wzruszył ramionami. - Pamięć o innych, miłość... pieprzenie o Szopenie i tak zaraz wszyscy sobie dupy obrobią, bo to wiocha, ale hej... wybaczajmy. - Zawahał się. - Wybaczanie jest ważne.
- Jest. - Przytaknęłam. - Podobnie jak pokora...
- Hej, super, że jesteście! - Sparaliżowało mnie. Na moment zamarłam, gdy usłyszałam głos Camerona. Jakbym znów poczuła jego miękkie usta na swoich, jakbym znów poczuła smak miętowej gumy do żucia... Rumieniec wpłynął na mój polik.
- Obiecałem sprowadzić jak najwięcej ludu. - Tom podał Cameronowi rękę, a ja starałam się patrzeć wszędzie tylko nie na niego.
- Świetnie, bo stary się wkurwia, że mało wiary. - Przeniósł na mnie wzrok. - Miło cię widzieć, kochanie.
- Ciebie też, Cameron.
Tom chyba wyczuł napięcie między nami, ale nic nie powiedział na ten temat. Hudson natomiast, jakby nigdy nic objął mnie ramieniem i cmoknął w rumieniec. Opuściłam powieki, ale z grzeczności złożyłam pocałunek na jego policzku. Nie zamierzałam zwierzać się nikomu z sytuacji sprzed tygodnia, nie czułam się fair z tym, że Cameron dotykał swoimi ustami moich ust. I kiedy tak rozmawiali z Tomem, skupiłam swój wzrok wyłącznie na jego wargach, wsłuchując się w muzykę, ona ponad wszelką wątpliwość był bardziej hipnotyzująca niż pogadanka o burmistrzu Hudsonie i jego problemach w radzie miasta. Zamyśliłam się na chwilę... Byli tam wszyscy, był Tom, był Cameron, na scenie dostrzegłam też Fletchera, który pomagał w rozkładaniu jej, dziewczyny w gorsetach poprzebierane za damy, albo raczej półdamy, bo ich suknie wcale nie były do kostek, one ledwie sięgały kolan... Kogo zabrakło? Oczywiście. Odniosłam wrażenie, że Luke Sulivan jest jak opryszczka. Niby pozbywasz się jej i myślisz, że masz spokój, ale zawsze wraca niechciana.
- Aspen, Aspen, Aspen! - Z amoku wyciągnęła mnie Caroline. - Potrzebuję cię teraz, Vera ma awarię...
- Okres. - Poprawił ją rozbawiony Cameron.
- Tak idioto, umiera z bólu, kuźwa, jajniki rodzi, a cukierki muszą być rozdane, potem zbieramy datki, Aspen, błagam!
- W porządku, tylko co ja mogę? - Uniosłam jedną brew.
- Zastąpisz Vere? 
~*~
Nie byłam przekonana do tej sukienki. Krótka, bez rękawów, z gorsetem... Czułam się niepoprawnie, jak nie ja. Z jednej strony wyglądałam zbyt wyzywająco, z drugiej jednak... pierwszy raz w życiu poczułam się nie jak dziecko, tylko jak kobieta, a to było naprawdę ciekawe uczucie.
- No i pięknie, popraw resztę, tam wisi płaszczyk, Es przekaże ci puszkę do kasy oraz cuksy. Możesz zjeść tylko pięć. - Usta Caroline wygięły się w szczerym uśmiechu. - Ładna z ciebie dziewczyna.
- Dziękuję... chyba. Ty też... Wybacz... - Zaśmiałam się cicho, a potem wzięłam z jej dłoni tusz do rzęs, puder i czerwoną, matową pomadkę, na której widniał napis Inglot. No tak...
- Wszystkiego najlepszego, Aspen, hojność mieszkańców Crow Cove nie zna granic, hm? Nie musisz oddawać kasy. - Skinęłam jej.
- Dziękuję... znowu. Dziękuję bardzo, Caroline.
- No chodź tu. - Poczułam jak mnie obejmuje.
Tym razem jednak nie chciałam zniknąć za półkami sklepowymi, ani pytać dlaczego w ogóle tam jestem. Mimo wszystko przez ten czas poczułam jakąś taką więź z Caroline. Poczułam potrzebę poznania jej bliżej, jakby w przyszłości mogła zostać kimś na kształt... przyjaciółki? Nigdy nie miałam przyjaciółki, ale kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam ją sobie właśnie w ten sposób. Nie mogłybyśmy być rażąco podobne. Świat z podobnymi do siebie ludźmi byłby niewiarygodnie nudnym światem.
Po chwili zostałam już sama przy niewielkim lustrze w ratuszowym składziku. Znów okręciłam się, a potem położyłam dłonie na swojej tali. Miałam niewielki biust, ale mimo wszystko pięknie falował się przez gorset. Podobnie jak okalający biodra materiał, podkreślał ich kształt, na domiar wszystkiego długość sukienki dobrze wpływała na ekspozycję moich nóg. Pozostało mi tylko delikatnie przyprószyć nos pudrem, starałam się zrobić to naprawdę nienachalnie, żeby nie wyszedł mój brak umiejętności makijażowych. Rzęsy wytuszowałam też jakoś tak delikatnie. Co mnie zadziwiło? Brak problemów z ostrą pomadką... Miałam już tak wyrobioną rękę przez rysowanie, że bez większych ceregieli zaznaczyłam kształt, a potem uzupełniłam środek.
Dzieciaku - znów rozbrzmiało w mojej głowie, dlatego tylko zaśmiałam się triumfalnie. Nie wyglądałam jak dzieciak, wyglądałam jak całkiem pociągająca prawie-dama.
Kiedy wróciłam na rynek, Esme podała mi puszkę z datkami oraz paczkę cukierków. Od razu zabrałam się za częstowanie dzieciaków, no i zebrałam kilka funtów. Oczami kogoś trzeciego... to było jak amerykański film i tym razem, grałam w nim, nie oglądałam przytulona do zeszytu. Odniosłam wrażenie, że znów zaczynam żyć, to było dobre wrażenie. Nie zasmakowałabym tego klimatu, siedząc w domu.
- Nieźle wyglądasz, kotku. - Któżby inny, jak nie Cameron Hudson... - Aż mi się portfel sam otwiera, gdy tak na ciebie patrzę. - Rzeczywiście wyciągnął pieniądze i wrzucił je do puszki.
- Dziękuję. - Z delikatnym uśmiechem dygnęłam przed nim jak dama. - To na szczytne cele.
- Zapłaciłbym nawet gdybyś sama zbierała na czerwoną pomadkę. Pasuje ci. Ale ładnemu we wszystkim ładnie.
- Możesz przestać mnie komplementować? - I znów te przeklęte rumieńce.
- A no cóż, nie mogę...
- To ja ci zapłacę. - Swoją powagą wywołałam dźwięczny śmiech Hudsona.
- Wiem jak możesz zastopować tę falę miłych słów, kochanie. - Uniosłam jedną brew. - Umów się ze mną. - I znów zaśmiałam się pod nosem.
- Żartujesz, prawda? - Uniosłam obie brwi. - Nie żartujesz?
- Czemu miałbym? - Wzruszyłam ramionami. - Aspen, trochę więcej wiary w siebie. Mam urodziny w następny piątek, znając życie zrobię imprezę, zabawimy się wspólnie. - Zrobiłam motorek ustami. Miałam się na to zgodzić? Z jednej strony chciałam, z drugiej jednak Cameron zdawał mi się zbyt pewny siebie, nachalny... ale to raczej było spowodowane faktem, że po mnie mógł spodziewać się tak właściwie niczego.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej.
- Zgódź się. Proszę! - Sięgnął po cukierka, za co oberwał po łapach.
- To dla dzieci...
- Mam dopiero siedem lat. - Wywróciłam oczami ze śmiechem, słysząc jego parodię głosu siedmiolatka.
- Niech ci będzie, Cameron. - Podałam mu cukierka.
- Zgadzasz się?
- Mhm... - Ogromny uśmiech wpłynął na jego usta, chwycił w rękę cała garść łakoci, a potem ucałował mój policzek po raz kolejny tamtego popołudnia.
- Zgadamy się jeszcze na dniach. - I tyle go widziałam, gdyż zniknął w tłumie. Chwila... co? Zgodziłam się tylko na to, żeby wziął cukierka. A niech cię, Hudson, a niech cię...
Przez niemal połowę godziny szwendałam się po placu przed ratuszem i próbowałam wykonać powierzone mi zadanie jak najlepiej. Było naprawdę miło, klimatycznie... inaczej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Powoli zaczęło się ściemniać, koncert już dawno trwał, a ludzi było coraz więcej. Obserwowałam to całe wydarzenie z wielkim uśmiechem na ustach i ze złudną nadzieją w sercu, że to stanie się częścią mnie. Chciałam zostać w Crow Cove, by rok w rok móc spędzać nawet to głupie święto założycieli właśnie w ten sposób.
Cukierki skończyły się prędzej, niż myślałam, a puszka robiła się coraz cięższa. Słuchając Englishman in New York, śpiewanego przez Vere, która na szczęście ozdrowiała przed swoim występem, zniknęłam za sceną. Próbowałam odnaleźć Caroline, by przekazać jej uzbierane pieniądze. Poza tym poczułam przenikliwe, grudniowe powietrze na swojej skórze i zamarzył mi się ciepły kocyk przy kominku w pensjonacie.
- Care? - zapytałam niepewnie, zerkając za rozstawioną scenę. Wtedy na moment zamarłam.
Dźwięk muskanych przez długie palce strun gitary akustycznej przedarł się przez zgiełk tłumu oraz śpiew dziewczyny. Siedział tam sam, grając niesamowicie pieką melodię. Nigdy wcześniej nie słyszałam niczego tak płynnego, co więcej, nigdy wcześniej nie widziałam tak szczerej pasji wymalowanej na czyjejś twarzy. Po potyczce słownej zdawało mi się, że on nie był zdolny do miłości, co za bzdura, ponad wszelką wątpliwość całym sercem kochał to, co właśnie robił. Kochał tworzyć. Wtem muzyka ucichła, a chłopak sięgnął po butelkę do połowy wypełnioną bursztynowym trunkiem. Pił whisky. Zawahałam się czy podejść do niego... Przypomniałam sobie jednak o tym, jak potraktował mnie wtedy w domu Camerona. I proszę... cała złość wróciła. Zamierzałam odejść z podniesioną głową, jednak Luke obrócił się, jakby wyczuł, że tam jestem.
- Słyszałaś? - Jego głos brzmiał dziwnie inaczej. Był niższy, bardziej przytłumiony. - Aspen, nie idź. - Zmarszczywszy nos, założyłam ręce na piersiach, co tylko uwydatniło ich kształt. - Chyba musimy pogadać.
- Daj mi jeden powód, żebym wysłuchała co masz do powiedzenia. - Luke jakby zastygł w bezruchu. Omotał mnie całą wzrokiem. Jak zwykle, sztorm tonący w tym niesamowitym, hipnotyzującym błękicie...
- Ja... - I znów cisza. Wstał, podszedł do mnie. Lecz nic nie powiedział, błądząc spojrzeniem po każdym centymetrze mojej twarzy.
- Ty? - Luke wzruszył ramionami, wywołując moje prychnięcie. - Tak myślałam. Miałam "nie wpieprzać się w twoje życie". - Obróciwszy się na pięcie, odeszłam, ale czułam na plecach jego palące spojrzenie. Luke wręcz pożerał mnie wzrokiem.
To była jedna z najtrudniejszych decyzji mojego życia, ale wciąż miałam mu za złe. Chciałam dać temu wszystkiemu odejść, by nie musieć przeżywać kolejnych jego strat już nigdy więcej. Mimo podminowania... czekałam aż wejdzie na scenę. Nie powiedział mi, że gra na gitarze. W głębi duszy zapragnęłam znów dostrzec te pasję na jego buzi, móc posłuchać melodii szarpanych strun. Ale minęła godzina, może nawet dwie... nie doczekałam się Luke'a Sulivana. Cała zabawa dobiegła końca przed dziesiątą, wtedy też podeszła do mnie Caroline wraz z Tomem.
- Dobra, Aspen, muszę znikać, ale Cam odwiezie cię do pensjonatu. - Standardowo mnie uścisnął, a ja nie protestowałam. To samo zrobiła później dziewczyna.
- Dziękuję, uratowałaś mi dziś tyłek. Widzimy się na kolacji w pensjonacie jutro?
- Jasne. - Skinęłam niepewnie, o cokolwiek jej chodziło. - Wiesz może czemu Luke nie wystąpił?
- A miał wystąpić? - Caroline wyglądała na zdezorientowaną. - Luke śpiewa? Chwila, co? Myślimy o tej samej osobie?
- Dobra, już nieważne, wyjaśnię kiedy indziej...
- W porządku... No nic, będę się zbierać, dobranoc, misia! - I ona zniknęła w tłumie, a ja zostałam sama...
Nie zamierzałam czekać na Camerona. Potrzebowałam tego spaceru, nawet jeśli miałam iść w stroju prawie-damy, bo zupełnie zapomniałam o moich ubraniach, które Esme trzymała w swoim aucie. Poczułam wszystko na raz, kiedy wiatr rozwiał moje włosy. To była swego rodzaju wolność. Poczucie tego, iż panuję nad swoim życiem. Zawsze o tym marzyłam. By móc decydować, by móc dorosnąć i powiedzieć, że jestem dumna z tego, kim się stałam. Przepełniona uczuciami, mogłabym płakać oraz śmiać się na raz, ale to byłyby dobre łzy... łzy spełnienia. Mimo wszystko czegoś mi brakowało. Jakby jakaś cząsteczka mojego serca była niekompletna. Doskonale wiedziałam czego, albo raczej kogo nie ma. Nie dawał mi spokoju. I wtem, jakby na zawołanie... usłyszałam krzyk.
Droga przed budynkiem na placu Churchilla, w którym mieszkał Luke Sulivan była zupełnie opustoszała, a chodnik oświetlała tylko jedna i tak niedomagająca lampa. Zmarszczywszy nos, owinęłam się płaszczem raz jeszcze. Coś trzasnęło. Drzwi. Drzwi frontowe trzasnęły, za nimi natomiast poszła butelka po whisky.
- Pieprz się stary skurwysynie! - Ten krzyk mimo wszystko był inny niż krzyk złości. Luke Sulivan brzmiał bowiem tak bardzo żałośnie, jak to tylko możliwe. Brzmiał na beznadziejnie zagubionego. Brzmiał jak dziecko, które ktoś właśnie porządnie skrzywdził. - Nienawidzę ciebie, nienawidzę Jasona i wszystkich, kurwa, oddaj mi ją! - Resztka butelki, którą trzymał w dłoni uderzyła o ścianę budynku. Nie doleciała do szyby.
- Zadzwonię na policję! - Ktoś otworzył okno jego mieszkania. - Uspokój się i wróć tutaj, Lucas!
- I co mi zrobią?! - Podniósł szyjkę butelki. Chciał znów nią rzucić, ale tylko obrócił się w drugą stronę, a ścisnąwszy szkło w dłoni, ono wbiło się w jego skórę.
Ten widok złamał mi serce. Tak po prostu. Luke Sulivan. Ten sam Luke Sulivan, który nie chciał mnie znać, nazywał siebie „niezłym dupkiem", ten sam... zraniony.
- Jesteś pijany... - Spostrzegłam Jasona we framudze drzwi. - Nie rób tak...
- Spierdalaj! - Podniósł na niego szkło. Wystraszyłam się, realnie wystraszyłam się tego, co Luke może zrobić i sama nie wiem co mną zawładnęło, ale ruszyłam biegiem w ich stronę.
Powinnam była stać, wpatrując się tępo w sytuacje. Byłam przecież zbyt przerażona życiem, by żyć, ale chodziło o Luke'a. Nie mogłam nie zareagować gdy chodziło o niego. Wzbudzał we mnie jeszcze raz tyle emocji, ile powinien. Nieważne czy negatywnych, czy pozytywnych. Nie był mi obojętny. Boże. W ogóle nie uczyłam się na błędach. Powinnam była dać mu odejść, powinnam była pozwolić mu zatonąć w morzu jego własnych kłamstw... Sama to powiedziałam. Przed dwoma godzinami... Dwie godziny starczyły, jedno słowo, jeden gest. To świadczyło o tym, jak bardzo nade mną panował.
- Odłóż to, Luke. - Niemal na niego wpadłam. - Po prostu to odłóż i porozmawiajmy, proszę.
Jason omotał nas wzrokiem całkiem zdezorientowany. Luke natomiast upuścił kawałek butelki, a potem spojrzał na mnie z góry. Wahał się. Był okropnie przestraszony, a jego błękitne oczy wołały o pomoc. Nie było istotne już czy chce tej pomocy, czy nie. Potrzebował mnie, albo kogokolwiek innego... Nawet jeśli wciąż się denerwowałam, nawet jeśli wciąż pamiętałam, jak mnie skrzywdził.
- Nie nienawidzisz mnie już? - wyburczał.
- Tego nie powiedziałam... Ale chcę wiedzieć.
- Dziewczyno, daj sobie spokój, to kretyn, Luke wracaj na górę! - Spojrzałam w okno, gdzie wciąż stał ten mężczyzna.
- Chodź. - Spojrzał na mnie błagalnie. - Ignoruj go i chodź.
- Jest pijany, skrzywdzi cię!
- Możesz przestać, kurwa?! - Chłopak obrócił się i wrzasnął na całe gardło.
- Ciii... - Niepewnie ujęłam jego ramię. - Nie słuchaj, to nieprawda, ja mu nie wierzę. - Luke spojrzał na mnie z góry. Łzy błyszczały w jego oczach przez lekkie światło latarni.
- Mógłbyś...? - Położyłam dłoń na jego szyi, żeby się pochylił, a on bez słowa wykonał moją prośbę. - Nie martw się, dzieciaku... - Wyszeptawszy, otarłam mokre policzki Luke'a. - Zrobię ci herbatę i opatrzę... to. - Spojrzałam znacząco na jego dłoń.
- Twoja matka mnie nienawidzi.
- Zrozumie. - Wzruszyłam ramionami.
- Zachowałem się jak kutas...
- Wiem. - Przegryzłam wargę. - A ja jestem skończoną kretynko-ofermą, bo ci wybaczam. - Wpatrywał się we mnie zdezorientowany do granic możliwości. - Przez drogę wytrzeźwiejesz. - Luke skinął.
Może popełniłam błąd... Może. Ale przecież od tego są ludzie, by błądzić. Po raz drugi weszłam w ten sam dół, tym razem jednak miałam dowód tego, że nie odtrącił mnie bez powodu. Był zraniony, a ja chciałam pozbierać rozbite kawałki jego serca, kosztem swojego własnego. To nie znaczyło jednak, że zapomniałam, co powiedział w domu Camerona Hudsona. Nie umiałabym zapomnieć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz