wtorek, 15 marca 2016

XIV.

Nigdy w życiu nie zastanawiałam się jeszcze nad tym jak czuje się człowiek zakochany. Nie zauroczony. Zakochany. Bo mimo wszystko między zauroczeniem, a zakochaniem jest monumentalna różnica. Może nie w samych odczuciach... Rozważmy prosty przykład. Gdy będąc zauroczonym spojrzysz na obiekt swoich westchnień, doszukasz się samych zalet, zignorujesz wady, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, iż takowe istnieją. Jakbyś patrzył na Boga, nie na człowieka. Obserwujesz dokładnie każdy ruch, każdy oddech, każdy krok. Pochłaniasz wzrokiem całość, czekasz na ten moment, czekasz aż na ciebie spojrzy i choć wiesz, że to właściwie nic nie znaczy, przepełnia cię euforia. Chcesz być w każdej dobrej chwili, dzielić każdy uśmiech... I tutaj jest ta niezgodność. W zapisie - kosmetyczna poprawka, lecz w praktyczne to przepaść. Bowiem prócz dobrych chwil oraz uśmiechów do podzielenia są jeszcze wszelkie smutki, czy łzy. Kiedy jesteś w kimś zakochany, nie obserwujesz zalet w wyłączności, obserwujesz też liczne wady i akceptujesz je, nawet jeśli ostatecznie więcej dostrzegasz właśnie negatywów od pozytywów. Nie widzisz Boga, widzisz człowieka, do którego pałasz uczuciem. Ale nie chcesz się nim dzielić. Będąc zakochanym marzysz, by to przyjemne łaskotanie w brzuchu trwało wiecznie, nie liczysz się z prawdopodobnym odrzuceniem. Masz w głowie zakodowane, że skoro ty tego doświadczasz, osoba, w której zakochany jesteś ponad wszelką wątpliwość ma podobnie. Nieważne jak wygląda wasza relacja. Ty to czujesz, według ciebie to jest odpowiednie i dla ciebie z resztą powinna rozgrywać się cała ta historia. Bylebyś ty nie wyszedł na tym źle. Więc czy między zakochaniem, a zauroczeniem nie ma czegoś jeszcze? Pomiędzy zakochaniem, a zauroczeniem, prócz czeluści wypełnionej pustką, nie ma już nic. Za nimi natomiast kryje się... Coś zupełnie innego, choć bardzo blisko związanego z poprzednimi. Coś co ma swoją podstawę, coś co buduje się latami właściwie z niczego, właściwie z tej przepaści pomiędzy, właściwie... Coś, czego nauka nie potrafi wyjaśnić, coś co powinno być piękne i nieśmiertelne, a historia przecież zanotowała tak wiele strat w ludziach... właśnie z tego powodu. Bo patrząc na największe bitwy w dziejach świata, one zawsze toczyły się w głównej mierze o toTo. To coś, co każdy człowiek ma w swoim sercu, coś, czym potrafi dysponować tak, jak dusza zapragnie. Coś, za co niełatwo, ale pięknie jest ginąć, coś w co czasem trudno uwierzyć, choć jest niesamowicie porządne. Nie uznaje samolubności, nie uznaje wyidealizowania, bo jest, nie mimo wszystko, ale przede wszystko. To coś, skoro nazywamy to tak materialnie odpowiada na wszystkie pytania oraz niedociągnięcia zakochania i zauroczenia, choć prawdę mówiąc można praktykować to, nie będąc ani zakochanym, ani zauroczonym. Można kochać. Bezinteresownie, do szaleństwa, do bólu, do śmierci i prawdą jest, że jeśli kocha się tak z całej siły, to nigdy nie ma prawa dobiec końca.
Kolejna przepaść, tym razem wypełniona sprzecznościami. Och, bo nie jest wcale tak prosto rozróżnić te trzy pojęcia w praktyce. Są do siebie podobne, lecz nie identyczne. Dopiero tamtego wieczoru rozważyłam niektóre sprawy, kiedy leżałam na kanapie w małym saloniku Luke'a i jedząc mleczną czekoladę, tępo wpatrywałam się w Patricka Swayze na ekranie, podczas gdy właściciel saloniku, mlecznej czekolady, kanapy i telewizora pracował w barze na Burbon Street.
 Byłam zła na siebie samą, ponieważ nie zapytałam o to, co tak bardzo mnie nurtowało. Chciałam wiedzieć, dlaczego Fletcher rozkwasił mu nos, jednak uczuciowość wzięła górę nad ciekawością. Wiedziałam, że Sulivan jest wybuchowy i prawdopodobnie gdybym od razu zaczęła robić mu wyrzuty, mogłabym oberwać nieprzyjemną wiązanką słowną. Z westchnieniem przeczesałam poplątane włosy palcami. Miałam na sobie jego bluzę i ciasno związane szorty, które mnie sięgały przynajmniej do połowy łydek. Wszystkie ubrania zostawiłam w pensjonacie. I mimo to nie planowałam tam wracać. Mama dzwoniła przynajmniej pięćdziesiąt razy, lecz odrzucałam każde jej połączenie. Byłam okropnie wdzięczna pani Jenkens, że nie powiedziała gdzie mnie szukać i mimo, że nie powinnam była traktować Evy w ten sposób, poczułam chęć odpłacenia się pięknym za nadobne. Ale chyba mogła liczyć się z tym, że jeśli dalej będziemy brnąć w kierunku, obranym przez nią samą, nie damy rady i któraś z nas będzie musiała ustąpić. Tyle, że... ustępowałam za każdym razem. Kiedy kłóciła się z babcią o to, czy powinnam zostać z nią w Virginii, czy powinnam lecieć z mamą do Luizjany. Wolałam zostać, bo wciąż chodziłam do szkoły, bo tematy na historii były okropnie wciągające, bo babcia dobrze gotowała, a płótno, które dostałam na urodziny niemal całe pokryło się już farbami olejnymi. Ale dokonując ostatecznego wyboru, poleciałam z nią... Tak to się właściwie zaczęło. Od Nowego Orleanu, przez niewielkie miasteczko niedaleko parku Yellowstone, kilkakrotnie Nowy Jork, z dwa razy Chicago, kolejne tyle San Francisco. Potem Floryda, Vegas, Kalifornia, Waszyngton, a potem znów Floryda i znów Nowy Jork. Nawet nie musiałam rozpakowywać walizek. Boże. Może i zyskałam wiele, a większość z was pomyśli: "szczęściara, zobaczyła kawał świata", jednak podróżowanie - jak wszystko, ma swoje określone wady. Mogłam narysować, co zapisało się w mojej pamięci, mogłam zrobić zdjęcie i powiesić je nad każdym łóżkiem, w każdym hotelu, motelu, czy pensjonacie, lecz nic poza tym. Żaden widok nie podarował mi ciepła, żaden rysunek nie zaniósł mnie do łóżka, ani żadna fotografia nie nazywała mnie swoją kaczuszką, swoim dzieciakiem, ni tym bardziej swoim kochaniem.
Podciągnąwszy kolana pod brodę, objęłam je rękoma i westchnęłam ciężko, przecierając twarz. Moja każda myśl, nawet ta najprostsza sprowadzała się do niego.
Usłyszawszy dzwonek do drzwi, podniosłam się na równe nogi. Potem było kopnięcie, a potem przekleństwo.
- Niech cię szlag, młody! - Cofnąwszy się trochę od wejścia, zmarszczyłam czoło. - Luke, otwieraj te drzwi! - Spojrzałam przez judasza, żeby się upewnić. Nie minęłam się z prawdą, to był Jason Sulivan. - Lucas? - I on spojrzał, dlatego wręcz odskoczyłam jak oparzona. - Aspen Barymoore?
- Idź stąd, Jason! - krzyknęłam, ale na wszelki wypadek chwyciłam w dłoń łyżkę do butów. Czułam się jak w jakimś chorym kryminale.
- To ty... Eva wszędzie cię szuka. Wpuść mnie, porozmawiamy, bo prawdopodobnie nie wiesz w co się wpakowałaś. - Mężczyzna raz jeszcze nacisnął klamkę.
- Luke opowiedział mi wszystko, co do słowa - dyskutowaliśmy przez wciąż zamknięte drzwi.
- On nad sobą nie panuje... Ja wiem, że go polubiłaś, bo to naprawdę fajny chłopak...
- Więc dlaczego mu to robisz, Jason? - Zaśmiałam się cynicznie. - Nie jest chory, ty chcesz żeby w to uwierzył, bo jest ci przykro. Próbujesz zwalić winę na kogokolwiek innego, byleby nie musieć doszukiwać się czy na sto dziesięć jesteś czysty. - Gdy nie widziałam jego twarzy było mi zdecydowanie łatwiej. - Problemów banalnie się pozbyć, ty miałeś problem z sumieniem.
- Znasz subiektywną wersję wydarzeń.
- I ta wersja mi wystarczy.
- Jesteś zauroczona moim bratem, dlatego ta wersja ci wystarczy, Aspen, masz swoje naście lat, kiedy będziesz dorosła zrozumiesz, że świat działa troszkę inaczej... Luke postradał zmysły. Myślisz, że całe Crow Cove dałoby się nabrać na to, co zmyślił? Chciałem tylko wejść, porozmawiać... przyniosłem mu leki. - Momentalnie cała się spięłam. Zawrzało we mnie.
- Odejdź. - Powiedziałam niżej niż zazwyczaj.
- Co?
- To co słyszysz, idź zanim zadzwonię na policję! - krzyknęłam by wreszcie rzucić w drzwi łyżką do butów.
- Nie rozumiesz... W mieszkaniu jest tego więcej, poszukaj i sprawdź czym się biedaczyna faszeruje.
- Idź stąd. - Byłam nieugięta.
- Aspen.
- Wynocha!
To były dosłownie nanosekundy ciszy między nami, a gdy wreszcie odszedł, oparłam się plecami o drzwi. Oddychałam ciężko, próbując jakoś opanować gromadzące się wewnątrz mnie emocje. Byłam jednym wielkim kłębkiem sprzecznych myśli. Przetarłam twarz i przegryzłam wargę. Wiedziałam tyle, iż potrzebuję wyjaśnień, nawet jeśli oficjalnie zobligowałam się by je na nim wymusić. Jakiekolwiek konsekwencje w naszej dalszej relacji to za sobą niosło. 



Luke wrócił dopiero przed dziesiątą i zastał mnie w kuchni nad kartką, z ołówkiem w ręce, przy kubku herbaty. Miał dobry humor, promieniał, mimo iż po wizycie Fletchera niemal pokładał się ze złości. Uśmiechnął się do mnie szczerze, pochylił, upił łyk herbaty, a odgarnąwszy moje włosy, spojrzał co narysowałam. Chłopak tylko uniósł jedną brew.
- Chciałem zapytać czy nie masz przypadkiem ochoty upić się tanim winem, ale chyba coś brałaś. - Milczałam, kiedy Luke zabrał kawałek papieru, omotawszy go wzrokiem. Uniósł jedną brew. - Co to jest? - Uśmiechnęłam się pod nosem, a stając na krześle, byłam o głowę od niego wyższa. Oparłam się o ramiona Luke'a.
- To wszystkie moje myśli.
Kartka była pełna skreśleń i niezidentyfikowanych kształtów, a między nimi pojawiły się moje oczy i ręce, które próbowały wydobyć się z pułapki własnych koncepcji.
- Dużo ich. - Luke odchylił głowę, kładąc ją na moim ramieniu. - Za dużo, nie myśl już, Aspen.
- Nie mogę. To twoja wina. - Chłopak zrobił zdezorientowaną minę.
- Musimy wyjaśnić sobie parę spraw, Sulivan. I nie, to nie jest prośba, to konieczność.
- Niech ci będzie, Barymoore.
- Nie obchodzi mnie, że to nie... Chwila, zgodziłeś się? - Luke przytaknął. - Naprawdę?
- Mhm... Lubię kiedy jesteś stanowcza. Nastolatki to zazwyczaj małe, buńczuczne kurewki.
- Za tę kurewkę powinieneś dostać po głowie. - Obrócił się w moją stronę, a ja poczułam jak miękną mi kolana, kiedy miętowy przez gumę do żucia oddech Luke'a okalał moje usta. Serce zabiło przynajmniej siedem razy szybciej. Hej... miałaś być na niego zła.
- Powiedziałaś brzydkie słowo, lubię kiedy mówisz brzydkie słowa.
- Nie przyzwyczajaj się, Lucas. - Ułożyłam dłonie na jego ramionach, a czoło oparłam o czoło. Chcesz wyjaśnień, Aspen, nie poddawaj się!
- Coraz mniej się wahasz, to też mnie kręci.
- Łatwo upić się winem? - Wydął dolną wargę.
- Nie wiem, mamy cały wieczór żeby rozmawiać i to sprawdzić. - Chcesz żeby ci się wytłumaczył. Nie ulegaj. - Albo nie będziemy rozmawiać.
- Nie. - Już szeptem pokręciłam przecząco głową. - Nie zasnę spokojnie przez te... cholerne niedopowiedzenia. - I znów się uśmiechnął.
- No dobrze... powiem ci co tylko chcesz. - Poczułam jak napiera swoimi ustami na moje. To był krótki, delikatny pocałunek, ale mimo wszystko poczułam go dosłownie w każdej drobince swojego ciała. - Chciałem zrobić to od rana.
- Więc dlaczego nie... - I znów mnie pocałował, a ja oddałam pocałunek, wplątując palce w jego włosy. Jednak mimo wszystko coś wewnątrz mnie krzyczało, że popełniam błąd i nie będzie w porządku póki nie porozmawiamy. - Luke, dość.
- Czemu? - Ten figlarny uśmiech wciąż nie schodził z twarzy chłopaka. - Nie mów, że tego nie lubisz.
- Lubię, prawdopodobnie to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na całym świecie, ale próbuję być poważna.
- Zdecydowanie wyglądasz jak pani doktor habilitowana w spodenkach w pingwiny.
- To twoje spodenki.
- Ja nie zgrywam wielce pragmatycznego, czy światłego, mogę nosić spodenki w pingwiny.

- Kaczka i pingwin. - Oboje parsknęliśmy śmiechem. - Dobrze, pingwinie, potrzebuję cię przesłuchać. - Kiedy zeskoczyłam z krzesła, wróciliśmy do normalności, to znaczy on miał prawie dwa metry, a ja... to byłam ja. Wciąż przypominałam dzieciaka. Ale nie przeszkadzało to ani Luke'owi, ani mnie. I mimo, że czekała nas naprawdę trudna rozmowa... ulżyło mi przez jego dobry humor. Rozładowaliśmy napięcie. 
~*~
Wpatrywałam się w sufit, leżąc plackiem na kanapie. Oddychałam powoli, spokojnie, skupiając swój słuch na szukającym czegoś w szafce Luke'u. Po chwili opuściłam powieki, a później oddałam się równomiernemu wciąganiu powietrza nosem. Czułam się... dobrze. Właściwie mogłabym zostać w mieszkaniu chłopaka na zawsze. Mogłabym. Wtedy pierwszy raz o tym pomyślałam, o zamieszkaniu w Crow Cove, o zamieszkaniu z Luke'iem. O codziennych pobudkach w jego ramionach, o codziennych spacerach przez wrzosowiska, o wspólnych nocach... Ale my przecież nie byliśmy parą. Chłopak nigdy nie określił się w kwestii swoich uczuć do mnie, z resztą ja też tego nie zrobiłam, niemniej w moim wypadku... Ugh... To takie trudne. Przetarłszy twarz dłońmi, podniosłam się do pozycji siedzącej. Nie powinnam tyle myśleć, powinnam rozkoszować się każdą, pojedynczą minutą, tyle, że nie potrafiłam, wiedząc, iż coś jest nie tak.
- Możemy wreszcie porozmawiać? - Luke westchnął ciężko, napełniając oba kieliszki winem. Uśmiechnęłam się pod nosem na ten widok. - Nie wezmę ani łyka, póki nie powiesz mi prawdy. - Postanowiłam zaszantażować Sulivana, lecz ten tylko wzruszył ramionami. - Luke? - Ujmując szkło w dłoń, przesunął moje nogi, siadając tuż obok, a potem położył je na swoich kolanach.
- Twoja strata, dzieciaku. - Wywróciłam oczami teatralnie. - No co? - Prychnąwszy, obróciłam się do niego tyłem. - Aspen? - Cisza z mojej strony. Skoro nie zamierzał być szczery, ja nie zamierzałam w ogóle z nim mówić. - Hej, no daj spokój. Mamy taki piękny wieczór. - Odgarnął do tyłu wszystkie moje włosy. - Mamy wino, mamy muzykę... - Uprzednio włączył jedną ze swoich płyt, tyle że to nie był rock, to była klasyka. Nie spodziewałam się tego po Luke'u Sulivanie, ale z tego co widziałam, chłopak był rzeczywiście wrażliwy na muzykę wszelkiej maści.
- Kim jest dla ciebie Vera? - Obróciłam się w jego stronę.
- Kaczuszko... - Zaczęłam się śmiać. Tak po prostu.
- Jestem na ciebie wściekła. - Gdy tylko wstałam na równe nogi, Luke chwycił moją dłoń, ale wyrwałam ją z uścisku. - Jestem wobec ciebie fair i oczekuję tego samego! - Tym razem to Luke się zaśmiał.
- Czyżby? - Cameron. Pomyślałam o Cameronie, z którym się całowałam, a potem zalał mnie rumieniec wstydu. Cofnęłam się o krok, gdy Sulivan stanął przede mną. Spuściłam wzrok, ale Luke uniósł mój podbródek. - Aspen, co ukrywasz?
- Nie przekierujemy rozmowy na mnie. - I znów zrobiłam krok w tył, a on krok w przód i tak do samej ściany, o którą oparłam się plecami.
- Aspen, co ukrywasz?
- A ty?! Powiedziałeś mi, że nie masz tajemnic. - Coraz bardziej się denerwowałam. Moje serce zabiło szybciej, kiedy chłopak się pochylił, obiema rękoma napierając na ścianę. - Najwidoczniej masz ich zbyt wiele. Pamiętasz? Mówiłeś, że...
Nie zdążyłam nawet złapać powietrza, kiedy Luke po prostu mnie pocałował, lecz to nie był pocałunek, który chciałam przedłużać. Mniej delikatny, mniej czuły, sprawił, że poczułam się... dziwnie źle. Niewłaściwie. W amoku podniosłam rękę. Nie panowałam nad tym, co robię, ja tylko... wzięłam zamach, a gdy chciałam go spoliczkować... nie potrafiłam. Nie umiałam go skrzywdzić, za co powoli zaczęłam się nienawidzić. Łzy spłynęły po mojej twarzy, kiedy delikatnie pogładziłam kciukiem kość jarzmową Luke'a. Oderwał się ode mnie, a potem wyłącznie patrzyliśmy w swoje oczy. Byliśmy zagmatwani i pogubieni w tym, co czuliśmy, oboje. 

~*~

- To zaczęło się w siódmej klasie. Veronica zwyczajnie za mną chodziła. Dosłownie wszędzie, a kiedy nie było mnie w szkole, wpadała, by sprawdzić, czy dobrze się czuję. Mama bardzo ją lubiła. Była dobrą uczennicą, miała dobre towarzystwo no i nie była Caroline. - Siedzieliśmy dokładnie pod tą samą ścianą, trzymając w dłoniach kieliszki z winem. Beethoven ustąpił Chopinowi, tworząc klimat tej chwili, wraz z przytłumionym światłem świeczek. - Między nami jednak nie było nic więcej jak... Sam nie wiem, nie podobała mi się, bo była zbyt... - Luke wzruszył ramionami. - Zwyczajna. Nie miała pasji, a wszystko przychodziło jej z taką łatwością, cholera, Aspen...

- Czasem niewłaściwi ludzie dostają wszystko, na co ci prawi muszą zapracować, ale to w porządku, rozumiem, co masz na myśli. Słyszałam jej głos na Dniu Założycieli, jest niesamowita.
- Zawsze była...
- Dlatego zaczęliście się spotykać, zgadłam?
- Nigdy się z nią nie spotykałem, naprawdę. My tylko... przespaliśmy się z kilka, albo kilkanaście razy, za co Cam zamierzał mnie zlać, bo przecież zraniłem idealną Vere, w której natomiast to on był zakochany po uszy. Wow, niezła Moda na Sukces. - Zaśmiałam się pod nosem. Nie zdziwiło mnie to, że Luke uprawiał seks z Verą, przecież... miał takie prawo, chociaż muszę przyznać, że poczułam takie małe ukłucie szpileczki w sercu. Jakby... zazdrość. - Fletcher sądzi, że powinienem się z nią umówić, a Tommy radzi zjeść pizzę, ale to Tommy, on zawsze radzi zjeść pizzę, nie w tym rzecz, po prostu Vera... Ugh...
- Nie kochasz jej, Luke. - Założyłam włosy za uszy. - Pociąga cię, ale jej nie kochasz.
- Skąd ta pewność. - Uśmiechnął się zawadiacko, jednak mnie nie zawstydził.
- Bo nie błyszczą ci oczy, gdy o niej mówisz. Nie widać w tobie silnych emocji, nie zagryzasz warg, a twoje kąciki ust nawet nie drgają.
- Skąd...
- Bo tak reagujesz na muzykę, na sztukę, na...
- Ciebie. - Zmarszczyłam czoło. - Więcej we mnie... mnie, gdy jestem z tobą, Aspen Barymoore, nie zauważyłaś tego? - Wtedy osiągnął swój cel, ponieważ zrobiłam się cała czerwona. Próbując ukryć rumieniec, wzięłam łyk trunku. - Jest w tobie coś szczególnego. Nie wiem jak to zrobiłaś, ale pojawiłaś się nagle znikąd i zmieniłaś moje życie.
- Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. - Dolałam sobie wina, wywołując tym samym śmiech Luke'a. - Powiedziałam ci to samo na plaży.
- Bo się upijesz.
- Nie taki był nasz plan? - Chłopak pokręcił głową z niedowierzaniem. - Brakuje klimatu, by się upić.
- Jak to? Mamy świeczki i fortepian w tle. - Przymknąwszy oczy, oparłam się o jego ramię. - Umiesz grać na fortepianie? - Luke tylko skinął.
- Umiałem. W domu mojego ojca w holu stoi czarny fortepian, który kupili razem z mamą Jasonowi, tyle, że on jest trochę upośledzony w tej kwestii. Żaden nauczyciel nie miał do niego nerwów. - Luke również zamknął oczy i napił się prosto z butelki.
- A ty?
- Co ja?
- Jak nauczyłeś się grać? - Chłopak oblizał usta, a potem wzruszył ramionami.
- Tak po prostu. Samozaparcie, trochę wiary w to, co się robi no i pasja.
- Uwielbiam ludzi z pasją. - Zaczęłam się śmiać, sama nie wiem dlaczego. Może to alkohol tak na mnie działał? Nawet jeśli piłam tylko wino... - Chociaż osobiście uważam, ze każdy artysta ma coś z głową. Ja też, a ty w szczególności. Oboje jesteśmy popieprzeni, Lucas. - Wyciągnęłam rękę po butelkę, którą podał mi po chwili zastanowienia.
- Dlatego nas do siebie ciągnie. Jakaś część mnie uznała, że jesteś bardziej warta uwagi, niż jakakolwiek dziewczyna, którą kiedykolwiek poznałem. Że... mnie obudzisz.
- Aktualnie oboje zasypiamy. - Parsknęliśmy śmiechem. - Zagrasz mi coś kiedyś?
- Hm?
- Zagrasz mi kiedyś na pianinie, albo fortepianie?
Zapadła cisza. Przez kolejne kilka chwil po prostu rozkoszowaliśmy się swoją obecnością, by ostatecznie chłopak mógł wstać z ziemi, przy okazji, stawiając mnie na równe nogi. Odrobinę kręciło mi się w głowie, ale mimo wszystko nie byłam aż tak pijana, by nie móc logicznie myśleć.
- Jest sobota, ojciec prawdopodobnie ma spotkanie w Exeter i zostanie tam do wtorku - oznajmił wreszcie, podając mi płaszcz. Sam wygrzebał z szafki jakieś klucze. - Mamy trochę czasu...
- A Jason? - Luke tylko machnął ręką. - Pada...
- I co z tego? - Uśmiechnął się szeroko. - Sama powiedziałaś, że artyści nie są normalni.
- To nieodpowiedzialne, włamiemy się?
- Mieszkałem tam...
- "łeś", czas przeszły. - Przegryzłam niepewnie wargę.
- Kochanie... Życie jest po to, by z niego korzystać. Chcesz umierając stwierdzić, że było warto kiedykolwiek otwierać oczy, czy żałować swojej bierności? Jesteśmy tu i teraz, a to co jutro nie ma najmniejszego znaczenia. Zaufaj mi. - Skinęłam, ostatecznie dopijając wino z butelki. Luke miał rację. Potrzebowałam... ucieczki od rutyny. 

~*~

Po połowie godziny spacerem pod rękę w deszczu, czułam się orzeźwiona. Jakby każda zła emocja uleciała ze mnie. Doskonale wiedziałam dlaczego jestem przepełniona spokojem. To była jego wina, ponieważ Luke sprawiał, że zapominałam o niepewności i stawałam się po prostu sobą. Nikt inny tak nie potrafił.
Wreszcie stanęliśmy przed ogromną, mosiężną bramą. Tą samą mijaliśmy, gdy pick-upem jechaliśmy na zbocze, by obserwować wzburzony Kanał La Manche. Nie miałam pojęcia, że chłopak wychował się w tak ogromnej posiadłości. To odrobinę mnie przytłoczyło, jednak nie powiedziałam nic. Po prostu obserwowałam zamarznięty ogród przed wejściem, obserwowałam drzewa dookoła, obserwowałam zmokłą, ciemną kostkę brukową oraz Luke'a, który jakby nigdy nic, jakby wciąż tam mieszkał, otworzył kluczem drzwi wejściowe.
W środku było dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam. Ściany w kolorze połowym i chamoisu, przełamane hebanowymi, ciężkimi meblami. Sklepienie było wysokie, a zdobienia ponad wszelką wątpliwość biły po oczach elektyzmem. Mogłabym z góry stwierdzić, że budynek został postawiony w środkowej fazie rozwoju architektury wiktoriańskiej, to znaczy miał w sobie znaczny przesyt ornamentów. Piękny, stary dom, postawiony niedaleko klifu po środku niewielkiego lasku, z dala od mokradeł...
Letarg przerwała dłoń Luke'a na mojej tali. Zdjęliśmy płaszcze, zostawiając je w przedsionku, a potem wciąż mokrzy weszliśmy do holu. Tak jak mówił, przed nami stał czarny fortepian, kontrastując ze ścianami w odcieniu kości słoniowej. Podłoga natomiast była marmurowa i gdybym tylko miała wysokie buty, stukałyby o ziemię, odbijając się echem. Zastanowiłam się nad akustyką tego pomieszczenia, lecz bałam się chociaż odezwać, sama nie wiem dlaczego.
- Powinnaś mieć teraz na sobie czerwoną suknię, a ja musiałbym być w garniturze. - Akustyka okazała się idealna do gry na fortepianie. - Powinniśmy wrócić ze snobistycznego przyjęcia, powinnaś usiąść na fortepianie, a ja powinienem zacząć grać...
- Jak z obrazka. - Uśmiechnęliśmy się do siebie. - Tym czasem jestem w twojej kozuli, przemoczona do suchej nitki, a ty nawet nie przebrałeś się po pracy, włamaliśmy się tu... Wow, trochę odbiegamy od norm, to takie... Nieidealne.
- Zdradzę ci sekret, Aspen. - Luke usiadł przy instrumencie i wziął głęboki oddech, a ja oparłam się o nakrywę górną, badając jego twarz wzrokiem. - Podoba mi się niedoskonałość. - Nic więcej już nie powiedziałam, ale poczułam, jak w moim brzuchu rozlewa się przyjemne ciepło.
Pełną uwagę skupiłam na palcach Sulivana, które znalazły się na klawiaturze. Instrument wydał pierwsze dźwięki, a ja doskonale wiedziałam, czego słucham. Grał tak pięknie, oczywiście nieperfekcyjnie, ale dla mnie samo to, że potrafił było absorbujące. Sonata Księżycowa Beethovena... To tego słuchała moja mama, tuż po piątej symfonii Bacha, gdy razem siedzieliśmy w Pokreślonym Domu. Sam na sam. Niepewni i nieświadomi faktu, co tak właściwie zrobiliśmy, odzywając się do siebie.
Zaczęliśmy coś magicznego, tak po prostu, jednym słowem, w drobnej minucie. Jednak czasem potrzeba właśnie tej minuty, by diametralnie zmienić bieg historii. Co by było gdyby... Gdybym nie poleciała z mamą po raz pierwszy do Nowego Orleanu, gdybym nie zakochała się w sztuce, gdyby Luke... na Boga, to złe, ale gdyby Luke nie został zraniony, gdyby nie jego pokręcona relacja z Verą i Cameronem, gdyby nie było go wtedy w Pokreślonym Domu... Zabawne. Wybory nasze i innych ludzi sprawiły, że byliśmy gdzie byliśmy i byliśmy kim byliśmy. To wszystko przedtem musiało się wydarzyć, bym ja zaczęła żyć i by on odnalazł w pewnym sensie... spokój. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz