sobota, 12 marca 2016

IX

Budynek, w którym mieszkała Caroline Scott był potężny i zupełnie nie pasował do Crow Cove przez swój modernistyczny urok, albo raczej antyurok. To jak się wyróżniał na tle wiktoriańskich budowli okazało się widocznie niemal z każdej strony miasteczka. Prostokątny, szary i tyle. Koniec historii. Ale jak na dwudziestowieczny budynek przystało, okazał się praktyczny i pomieścił wielu młodych mieszkańców zatoki, którzy dopiero co "wyfrunęli z gniazdek", to znaczy z rodzinnych domów, pragnąc zacząć od nowa. Przynajmniej w ten sposób swoje zakwaterowanie wytłumaczyła Caroline, gdy już zaparzyła herbatę i usiadłyśmy z kubkami w niewielkim, wręcz klaustrofobicznym saloniku. Mieszkanie bowiem okazało się podobnie chłodne i wzbudzające dystans, jak cały blok. Tyle tylko, że ono miało w sobie pewien urok, szyk. Sama nie wiem. Ściany w piaskowym kolorze, skontrastowane palisandrowymi, sztucznie drewnianymi meblami oraz podłogą w tym samym, brunatnym odcieniu. Niewielki, płaski telewizor z dokupionymi głośnikami, naprzeciw nowoczesnej kanapy o zamszowej strukturze. Niewielkie, przeszklone szafy, prezentujące perfekcyjnie wyświecone kieliszki oraz unosząca się w powietrzu, specyficzna woń, podpowiadająca gościom, że mieszkanie jest więcej warte niż cała okolica. Na ścianie natomiast widniała czarno biała podobizna Marilyn Monroe, gdzie wśród cieni wyróżniały się tylko soczyste, czerwone usta. Nie była to ta Marilyn namalowana przez Warhola, to nie był nawet obraz, tylko fototapeta. Skupiwszy uwagę na aktorce, czekałam aż właścicielka mieszkania wróci do mnie z ciastkami, na które i tak nie miałam ochoty. 

- Lubisz Monroe? - zapytała Caroline, znów chwytając kubek z motywem Paryża za ucho. 

- Widziałam tylko Słomianego Wdowca. - Przepadałam za klasykami, podobnie z resztą jak mama, z którą obejrzałam sporą część "filmów, które widział każdy". 

- Mnie starczyło, żebym sprawdziła całą filmografię. - Uśmiechnęła się szeroko, poprawiła swoje nieskazitelnie proste włosy i założyła nogę na nogę. - Ale jestem maniaczką kina i teatru, może  to dlatego. - Skinęłam ze zrozumieniem.

Obserwując dokładnie każdy ruch Caroline, starałam się ją rozgryźć. Była wysoka, niemniej nie tak inwazyjnie, jak Luke. Miała długie, tlenione włosy, które zdawały się bardziej zadbane niż moje, choć moje nigdy nie miały z rozjaśnianiem nic wspólnego. Jej zdrowo opalona cera, uzupełniona z dość subtelnym, ale nie przesadnym makijażem, sprawiała, że człowiek zaczynał się zastanawiać, co robi nie tak ze swoim życiem i dlaczego nie może tak właśnie wyglądać. Figura modelki, przedłużone paznokcie, elegancki ubiór. Caroline zdawała się mi tak odległa, jak to tylko możliwe. Była zupełnie inna, na pierwszy rzut oka dystyngowana, ale prawda jest taka, że miała w sobie wiele więcej ciepła i prawdziwości niż niejedna dziewczyna w Crow Cove, niż niejedna dziewczyna w starej Anglii. Dlaczego więc chciała się ze mną zobaczyć? Czym sobie zasłużyłam, albo inaczej... co takiego zrobiłam? 

- Jest moim wzorem, chcę być jak ona - powiedziała po chwili zastanowienia. - Chcę być tak buntownicza i świetna w swoim fachu przy okazji. 

- Kanon piękna lat pięćdziesiątych, jeśli nie całego dwudziestego wieku. - Umoczyłam usta w herbacie z cytryną i cukrem. To była chyba najlepsza herbata jaką przyszło mi pić kiedykolwiek. 

- Zgadza się. - Sięgnąwszy po ciastko, podsunęła mi talerz. - Proszę, wyciągnęłam się dla ciebie. 

- Nie trzeba. - Pokręciłam przecząco głową. - Zajmujesz się teatrem? - Zagaiłam, choć na usta cisnęło mi się pytanie pod tytułem "dlaczego tu jestem?!". 

- Od zawsze - rzuciła jakby to była całkowita oczywistość. - Uwielbiam to, wiesz? Marzę o prawdziwym filmie, wiesz... to coś jak... uwiecznienie twojej twarzy na wieki wieków amen. Stajesz się nieśmiertelna i kolejne pokolenia obserwując twoje ruchy mogą mówić "wow, to dopiero klasyka". - Spoważniała. Przez moment milczałyśmy, wpatrując się w swoje twarze, aż Caroline nie zaczęła się śmiać. - Malujesz? 

- Od zawsze - powtórzyłam słowa dziewczyny, również sięgnąwszy po ciastko. - Ale to kwestia... wyładowania emocji. Nic wielkiego. 

- Jak to nic? Sztuka jest piękna. 

- Prawda. - Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Myślałam o obrazie, który powstał w Pokreślonym Domu tamtego popołudnia. Dwa cienie na tle ognia. Czy to było piękne? Inaczej. Czy to było sztuką? - Chociaż czasem mam wrażenie, że się cofam. 

Caroline nic nie odparła, myślała. Oblizała pomalowane brudnoróżową szminką usta, a potem tylko wzruszyła ramionami, 

- Wiesz dlaczego człowiek się cofa? 

- Bo głupieje? - Westchnęła sarkastycznie. - Nie wiem. 

- Żeby wziąć rozbieg. 

Zastanawiałam się nad słowami dziewczyny, gdy mówiła o czymś nieistotnym. Ja sama doszłam do tego wniosku, kiedy tworzyłam fresk, ale nie myślałam, że mogę mieć stuprocentową rację. Uśmiechnęłam się delikatnie, po raz kolejny motając tę rozpromienioną blondynkę wzrokiem. Wyglądała na wredną, trochę zapatrzoną w siebie, trochę perfidną, ale taka nie była. I stwierdzam to teraz, choć w owej chwili miałam wiele zawahań, czy powinnam ufać tak pięknej młodej kobiecie. Piękni ludzie zazwyczaj najmocniej depczą na odciski. 

- Caroline... - Weszłam jej w słowo, na co skinęła. - Mogę cię o coś zapytać? 

- Jasne, pytaj. Jestem jak otwarta księga. 

- Czemu chciałaś się ze mną widzieć? 

- Wiesz... - Scott odetchnęła głęboko, przeczesując kosmyki palcami. - Aspen... - Przegryzła dolną wargę. - Nie wiem. - Uniosłam jedną brew, a ona się zaśmiała. - Nie wiem, po prostu wzbudziłaś moją sympatię i chciałam cię poznać. 

- I tyle? - Skinęła. 

- Tyle. 

- No dobrze. - Ja również siliłam się na uśmiech, choć nie byłam pewna swoich słów. 

Miałam pewne uprzedzenia do niemal każdej nowo poznanej osoby, Caroline nie okazałą się wyjątkiem. Jednak dobrze nam się rozmawiało. O wszystkim i o niczym. Począwszy od filmów, skończywszy na Wielkiej Brytanii i zakładam, że rozmawiałybyśmy jeszcze długo, gdyby drzwi wejściowe mieszkania nie zaskrzypiały. Obróciwszy głowę, dostrzegłam w nich dwie osoby. Tommy'ego i jedną z dziewczyn, które poznałam w posiadłości Camerona Hudsona. Chyba miała na imię Vera. 

- Aspen, mała, cześć! - Rzucił od razu Tom i zdjąwszy buty, najpierw ucałował polik mój, później Caroline. - Care, nie wiedzieliśmy, że masz gościa, zadzwonilibyśmy... 

- I tak wychodziłam. - Podniosłam się z fotela. Czułam na sobie wzrok brunetki, który mnie wręcz prześwietlał. Nie była tak pozytywnie nastawiona do mojej osoby jak Caroline, wiedziałam o tym, choć nic jeszcze nie powiedziała. 

- Och, nie przesadzaj. - Tommy położył dłoń na mojej talii. - Zabierzemy cię ze sobą, masz ponad osiemnaście, prawda? 

- Właściwie to... 

- Nie ma. - Akcent Very był bardzo dobrze słyszalny. Miała niski, radiowy głos, który przyprawiał o dreszcze. - Skończyła siedemnaście, Luke skłamał Cameronowi przed ostatnią imprezą. 

Tom i Caroline spojrzeli na mnie pytająco, podczas gdy ja spuściłam wzrok swoje buty. Poczułam się podle, jakbym zrobiła coś złego. Ale to on skłamał, ja tylko... nie rozwiałam wątpliwości.

- Co z tego? - Chłopak machnął ręką po namyśle. - Fletcher kupował szkocką ojcu kiedy miał piętnaście i żadnego nie przymknęli. 

- Ale do klubów wpuszczają dorosłych, nie dzieci. - Vera założyła obie ręce na piersiach, stając tuż za Caroline, która wzięła głęboki oddech. 

- Pamiętasz swoją szesnastkę w Sweet Dreams, pani dorosła? Jedziemy do Exeter, nikt nas tam nie zna, więc dowód można podrobić w chwilę. 

- Moment, nie jadę do klubu, jeśli mogę się wtrącić. - Odsunęłam się trochę od Toma, który zmroził wzrokiem Vere. - Naprawdę miałam wychodzić. Obiecałam pani Jenkens pomóc z pudłami, kluby i tak nie są moją bajką, przepraszam. - Obróciwszy się na pięcie, chwyciłam za klamkę. Myślałam tylko o tym, by uciec i prędko schować się w swoim pokoju. Chciałam do pensjonatu. 

- Szkoda. - Postawa Very była przesączona cynizmem. 

- Wiecie co... jedźcie sami, odprowadzę Aspen, nie czuję się dziś na zabawę. - Byłam odrobinę zdezorientowana, słysząc słowa Caroline. 

- Co? Nie, Care... - Tom okazał się zawiedziony. - Bez ciebie to ja nie jadę. 

- Veronica dostarczy ci dostatecznie wiele doznań, mojemu kuzynowi dostarcza.

 Wciąż byłam obrócona do nich plecami, dlatego nie mogli widzieć jak mocno zagryzam wargę. Przestałam, czując w ustach metaliczny posmak krwi. Vera i Luke. Miałam odpowiedź na to, dlaczego traktowała mnie w tak oziębły sposób. Zazdrość rozlała się w moim sercu. Choć tak właściwie nic między nami nie było, czułam się źle o tym myśląc. 

- Chcę ciebie, Caroline Scott. - Tom zniżył głos.

- Rozmawialiśmy o tym, Tommy. - Jedynie zerknęłam w ich stronę kątem oka. Caroline pogłaskała wierzchem dłoni policzek chłopaka, który odszedł do niej na krok. 

- Vera, pojedziemy do Exeter innym razem, pani Jenkens potrzebuje pomocy z pudłami, bawisz się? 

- Nie zamierzam. - Jej wzrok był tak pozbawiony pozytywnych emocji, że gdyby mógł zabijać, prawdopodobnie wykrwawiałabym się gdzieś w rogu pokoju. 

Ale nie powiedziała nic więcej, po prostu wyszła, a my zaraz po niej, Impalą Toma jadąc prosto do pensjonatu na wrzosowiskach. 

~*~
Przez kolejny tydzień dość często widywałam się z Caroline i Tomem. Spotykaliśmy się przeważnie w Doll's House, gdzie zamawialiśmy co dziwniejsze napoje. Scott zdawała się pałać coraz większą chęcią poznania mnie, a Tom... po prostu szukał pretekstu, by być bliżej niej, co mnie osobiście wydało się niesamowicie urocze. Tak właśnie spędzałam popołudnia, wieczorami natomiast, przesiadywałam w kuchni z mamą, która opowiadała mi o kolejnych pracach z Pokreślonego Domu, albo o swojej młodości. Zauważyłam jednak bardzo znaczącą rzecz. Zwinnie omijała temat mojego ojca, ale ja nie pytałam. Jakby on nigdy nie istniał, bo właściwie... Nie istniał w moim życiu. Nigdy się nie pojawił, nigdy nie zadzwonił, nie napisał. Może nie wiedział? Własnie ta myśl, myśl o nim prześladowała mnie od niedzielnego poranka, bo w sobotę ucięliśmy sobie z Tommym pogawędkę na temat rodziny. Od urodzenia byłam ja, mama i babcia. Dziadek zmarł, nim się urodziłam, Eva nie utrzymywała bliższych kontaktów z rodzeństwem, a później zostałyśmy we dwie, skazane na wielki świat. Zaczęłam się zastanawiać, czy nigdy na myśl mojej mamy nie przyszło zostawić mnie z ojcem, lecz nie miałam odwagi zapytać. 

- Jedziesz ze mną? - Usłyszałam radosny głos mamy, która kończyła upinanie swoich jasnych włosów w roztrzepanego koka na czubku głowy. - Chodź, muszę dziś wejść do piwnicy. Chcemy ją całą rozebrać, bo pod podłogą zbiera się pleśń. Obiecałam gościom od konserwacji budynków, że pomogę. - Zmarszczyłam nos. Piwnica. Przecież w piwnicy było... Boże.
Mimo wszystko nie zamierzałam wkopywać Sulivana i jego paczki, przede wszystkim Toma, czy tym bardziej Caroline w jakieś kryminalne bagno, a znałam mamę na tyle, by wiedzieć, że pierwsze co zrobi, kiedy znajdzie narkotyki, to zadzwoni na policję. W sumie słusznie. Nie. Byłoby słusznie, gdyby nie dotyczyło Luke'a.
- Jadę. - Posłałam jej niewinny uśmiech. Nie miałam pojęcia, co planowałam zrobić, ale czułam się w obowiązku coś zrobić.
Kiedy wsiadłyśmy do samochodu, poczułam na skórze przyjemne ciepło ogrzewania. Jechałyśmy okrężną drogą, bo przez ciągłe deszcze i topniejący śnieg, na wrzosowiskach zrobiło się niesamowicie ślisko oraz błotniście. Milczałyśmy. Ostatnim razem jechałam tamtędy autem pani Jenkens, dokładnie tą drogą, kiedy odwoziłam Luke'owi jego kurtkę. Boże, Aspen, czy wszystko musi kręcić się wokół niego?! Mimo swojego oddania, czułam się źle z tym, jak mnie potraktował. Był chłodny, dziki, zupełnie jak nie on. Wcześniej ten sam błysk w oczach widziałam tylko przy naszym pierwszym spotkaniu. Kiedy omotał mnie z kpiną, odrazą, swego rodzaju nieufnością...
- Mamo - zwróciłam się do Evy, by nie musieć dłużej pogrążać się w myślach. - Jak poznałaś tatę? - Postanowiłam skupić się na mniej stresującej sprawie. 
- Dlaczego tak nagle chcesz o nim mówić? - Wzruszyłam ramionami.
- Sama nie wiem, po prostu... To dziwne, ale pomyślałam, że przy nim byłabyś szczęśliwsza. - Mama prychnęła. - Wybacz.
- Nie przepraszaj, ja tylko... - Oblizała usta. - To naprawdę nie jest człowiek, którego chciałabyś poznać. - Wywróciłam oczami najbardziej teatralnie jak umiałam.
- Więc mi opowiedz, może zrozumiem.
Zapadło między nami milczenie, które przerwała dopiero po dłuższej chwili namysłu. Miałam przecież siedemnaście lat i pełne prawo, by wiedzieć coś na temat mężczyzny, który przyczynił się do moich narodzin.
- Poznaliśmy się w Aspen. - Uniosłam obie brwi odrobinę zdezorientowana. - Stan Kolorado, Ameryka Północna. - Skinęłam. - Dlatego dałam ci tak na imię, ponieważ kochałam to miejsce... Ethan sprawił, że je znienawidziłam i przy tym zostańmy.
- Złamał ci serce? - Mama zaśmiała się gorzko. - To nic złego...
- Nie, to coś bardzo złego, bo dałam się omamić, a nie powinnam. - Stając na światłach, spojrzała mi prosto w oczy. - Nie zakochuj się, Aspen, nie w niewłaściwej osobie. - Przegryzłam dolną wargę.
- Nie zakocham się, mamo. - Przytaknęłam jej. - Nie bez wzajemności i nie w niewłaściwej osobie...
O ironio, dlaczego to powiedziałam? Miałam nieodparte wrażenie, że ją okłamałam. Jakbym już była na zabój zakochana. Byłam? Nie mogłam przestać o nim myśleć, mimo iż doprowadził mnie do łez głupimi słowami: „nie chcę cię znać". Jakbym to ja wpadła wtedy do mieszkania i go pobiła, nie Jason. Chciałam tylko pomóc, w jakiś sposób uratować go przed nim samym. Luke mnie odrzucił, sprawił, że czułam się niechciana. W czym byłam gorsza od Very, albo pozostałych jego koleżanek? Owszem, nie powiedział nic takiego, ale kiedy człowiek siedzi w nocy, rzucony na pastwę samego siebie, zaczyna rozkładać na czynniki pierwsze każde złe słowo i snuje niepotrzebne domysły. Gdyby tylko wiedział, do jakiego stanu mnie doprowadził. Ciekawe czy również czasem o mnie myślał. Czy to było tylko jednostronne? Och, oczywiście, że było. Ktoś taki jak ja nie mógł obudzić najmniejszego pożądania w kimś takim jak on. Mogłam go zainteresować, ale ponad wszelką wątpliwość nie w ów kategoriach.
Samochód ruszył, a ja do końca drogi nie odezwałam się słowem. Myślałam nad tym co dalej z moim życiem, którego wielką część byłam po prostu ślepa. Dopiero kiedy weszłyśmy do Pokreślonego Domu, próbowałam wymyślić plan pozbycia się resztek, ponoć niegroźnych narkotyków z piwnicy. Nie miałam pojęcia co zrobić, jak zatrzymać mamę na górze. Lecz po zastanowieniu, dostrzegając w jej dłoniach sprzęt, wpadłam na pomysł. Musiała przygotować farby olejne i lepiej dla niej, by zrobiła to na parterze. 
- Pójdę do tej piwnicy, jestem ciekawa co tam jest, dobrze?
- Jest wyładowana jakimiś gratami, nie wiem czy to dobry pomysł... - Odrobinę się zestresowałam, nie byłam pewna czy mi się to uda. No i w jaki sposób wyniosę... cokolwiek tam mieli... bez narażania się mamie. Przez chwile pomyślałam, że powinnam jej powiedzieć, ale chyba nie zniosłabym widoku pustego spojrzenia Sulivana, który aresztowany krzyczałby na mnie, jak wielką kretynką jestem. Zaufał mi i mimo wszystko chciałam udowodnić, że dokonał w tej kwestii dobrego wyboru.
- Poradzę sobie... Tylko... pożyczysz mi kurtkę? Tam na dole nie ma żadnej z twoich farelek. - Unikałam jej wzroku tak usilnie, że to wyglądało ponad wszystko podejrzanie.
- Od kiedy chcesz nosić kurtki? - Mama zarechotała z niedowierzaniem. - No ale w porządku, weź ją. - Niepewnie podała mi długi płaszcz prochowy i zabrała się za przygotowywanie farb.
O nogach niczym z waty zeszłam na sam dół i popchnęłam skrzypiące drzwiczki. W głowie miałam tylko wizję tego, jak weszłam tam za Fletcherem. Przez chwilę pomyślałam, że któryś z nich jest za ścianą. Że Luke jest za ścianą, że jakimś sposobem się dowiedział i kiedy mnie zobaczy z uśmiechem przyciągnie do swojej klatki piersiowej, byśmy mogli razem zniknąć, nim mama zainteresuje się sprawą. 
To była jednak zbyt piękna wizja. Stałam po środku piwnicy sama, a kiedy podeszłam do osuwającej się w podłodze deski, dostrzegłam niewielkich rozmiarów zawiniątko. Reklamówka, która spokojnie mieściła się w kieszeni. Nie wierzyłam, że zrobiłam to dla niego. Nie wierzyłam, że wciąż tak mocno na mnie działa. Nie wierzyłam, że wciąż tęsknię.
- Mamo, wracam do pensjonatu! - krzyknęłam, wchodząc na górę. - Nie wzięłam zeszytu, a muszę coś narysować! - Kobieta tylko się zaśmiała.
- Oddaj mi chociaż płaszcz! - Udałam, że jej nie słyszę. Rzuciłam się do biegu przez dżdżyste wrzosowiska, by tamtędy móc trafić pod budynek, w którym mieszkał Luke.
Czy to było szalone i nieodpowiedzialne z mojej strony? Oczywiście, że było, przecież dotyczyło jego...

 Zaczęłam powoli rozszyfrowywać zachowanie Luke'a. To co robił musiało mieć przecież jakąś podstawę, bo nikt nie zmienia swojego charakteru tak nagle, z chwili na chwilę. Luke był przy mnie cały wieczór, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, napawaliśmy swoją obecnością, lecz po konfrontacji z Jasonem... Jakby zechciał odciąć się od świata, osłonić przed kolejną salwą bólu. Cierpiał. Nie znałam powodu tego cierpienia, jednak mimo wszystko zapragnęłam mu pomóc. Odrzucił mnie raz, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że popełnił drobny błąd, może wyniknął on z niedopatrzenia, nie wiem, niemniej Luke Sulivan nie przewidział, iż nim da się oswoić, oswoi mnie. Sprawił, że byłam w stanie wybaczyć mu ten nagły napad złości. Sprawił, że chciałam go zrozumieć i pomóc się pozbierać. Mogłam przecież to wszystko, co już wiedziałam złożyć w całość, ustawić na osi czasu...

Coś wydarzyło się w jego życiu, coś co sprawiło, że znienawidził swojego ojca, o czym mówił na strychu Domu Bazgrołów, kiedy jeszcze nie próbował oziębić swojego wizerunku w moich oczach. To coś odebrało mu również wiarę w ludzi. Popełnił jakiś błąd, jawiąc się mieszkańcom Crow Cove, jako jedno wielkie skreślenie. Później przyjechałam ja i poznałam Luke'a od nieodpowiedniej strony na początek. Bo przecież kanonem... powinnam w pierwszej chwili znienawidzić go za to, kim jest, by potem odkryć, jak bardzo się myliłam, ale najwidoczniej przechytrzyłam system. Boże, dlaczego to wszystko zdawało mi się wtedy takie przemyślane? Nieodpowiedni chłopak, osądzony przez społeczeństwo, dla dziewczyny, która nie zna się na osądzaniu. Czego brakowało na mojej osi czasu prócz zakończenia? Początku. Cudownie, Aspen, masz rozwinięcie, co ze wstępem i zakończeniem? On napisał wstęp, zatem mnie pozostało zakończenie. Musieliśmy stworzyć coś z niczego, mając bladą podstawę, którą był szkielet historii, wykreowanym w niecały miesiąc czasu. Odkryłam jedno - chciałam próbować pchać się w to, bo uznałam, że warto. Dla piękna jego chorego serca. Pani Jenkens stwierdziła, że nie powinnam dociekać wszystkiego, niemniej dla spokojnego snu... ja musiałam wiedzieć co wydarzyło się przed moim przyjazdem do Crow Cove nad kanałem La Manche, który wtedy zatapiał plażę pod klifami. Zbierało się bowiem na deszcz. Znów, ale zdążyłam się przyzwyczaić. No i miałam zadanie do wykonania, nawet ulewa nie mogła mnie wtedy powstrzymać. Dałam wolną rękę temu, co miało się wydarzyć.
Rozpadało się jednak dopiero w momencie, gdy wbiegłam zziajana na klatkę schodową. Wysoki budynek w centrum Crow Cove na placu Churchilla, był stary i odrapany, a w ciężkim powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach wilgoci. Kiedy znalazłam się tam po raz pierwszy, nie miałam czasu by zwrócić uwagę na zaniedbany stan bloku. Luke z pewnością nie płacił za swoją kawalerkę majątku. Nie był bogaty, przynajmniej to wywnioskowałam. Prawdę mówiąc nie robiło mi różnicy ile miał pieniędzy. Był dobrym rozmówcą, jeszcze lepszym słuchaczem, a jeśli obrazy wiszące na ścianach w tej klitce wyszły spod jego ołówka, był też niesamowitym artystą.
Wziąwszy głęboki oddech, zapukałam do drzwi z numerkiem dziesięć na piątym piętrze, a echo rozniosło się po całym budynku. Moje serce przyspieszyło, odniosłam wrażenie, że zbledłam, albo raczej poszarzałam, przybliżając się kolorem do obdartych ścian. Czekałam minutę, dwie, ale nikt nie otworzył. Nie łamałam się jednak, zapukałam znów i kiedy już miałam się poddać, drzwi zaskrzypiały. Na moment zamarłam. Stałam przodem do stopni, tyłem do osoby, trzymającej za klamkę. W mojej głowie pojawił się jego obraz. Niepewnie obróciłam się na pięcie. Osłupiałam. Chłopak, a raczej mężczyzna, który mi otworzył owszem, przypominał Luke'a, ale nim nie był. Miał bardziej umięśnioną sylwetkę, mniej stóp wzrostu, niemniej wciąż przerastał mnie przynajmniej o głowę, nawet ich rysy twarzy znacznie się różniły i gdybym miała osądzać, musiałabym stwierdzić, że był od Luke'a, odrobinę przystojniejszy.
- Mogę w czymś pomóc? - Uśmiechnął się przyjaźnie, a jego głęboko słyszalny, brytyjski akcent mnie oczarował.
- Umn... - Niepewnie przegryzłam dolną wargę. W akcie odwagi wyniosłam narkotyki z Pokreślonego Domu i w takim samym akcie odwagi musiałam teraz doprowadzić swoją akcję ratującą chłopaków do końca. - Zastałam Luke'a?
- Wyszedł - odparł momentalnie, ale wciąż się uśmiechał. - Przekazać coś, może wejdziesz? Jestem Jason, jego starszy brat. - Wyciągnął dłoń, jednak nie mogłam oswobodzić prawej ręki z kieszeni wypchanej reklamówką.
- Powiedział gdzie idzie? - To było takie nie na miejscu. Poczułam się jeszcze bardziej niezręcznie i niekomfortowo.
- Nie, ale znając życie siedzi u Hudsona. - Zakłopotany Jason potarł kark. - To coś niecierpiącego zwłoki? Zawsze możemy zadzwonić.
- Nie... Ja... Muszę iść. - Obróciłam się za siebie, słysząc, że ktoś wchodzi do budynku. Pomyślałam, że może to mama, która... sama nie wiem, biegła za mną? To byłoby całkiem możliwe. Zaczęłam powoli tracić zmysły.
- Powiem mu, że byłaś. - Skinęłam. - Jak masz na imię?
- Aspen - powiedziałam w pośpiechu. - Naprawdę przepraszam, ale muszę iść. - Prędko zbiegłam po schodach, wymijając na nich jakąś kobietę z dzieckiem na rękach. To nie była ani mama, ani pani Jenkens, miałam zatem szczęście.
Nie wiedziałam co mną zawładnęło, ale ponad wszelką wątpliwość nie myślałam racjonalnie. Balast w kieszeni zdawał się robić coraz cięższy, chciałam pozbyć się tego wszystkiego, by móc zapomnieć o tej żenującej sytuacji z Jasonem, by móc zapomnieć o swojej głupocie, przez którą postanowiłam nieudolnie ratować tyłek Luke'a.
Postanowiłam przypomnieć sobie drogę z mieszkania na Burbon Street, gdzie dotarłam po piętnastu minutach błądzenia. Widząc bar, w którym pracował młody Sulivan, odetchnęłam z ulgą. Stamtąd wiedziałam już bowiem jak trafić do posiadłości Camerona Hudsona. Postanowiłam, że to jemu oddam całe to świństwo. Najwidoczniej nie było mi dane spotkać się z Luke'iem. Może to nawet lepiej? Koniec końców unikałam go tyle czasu, niemal przez miesiąc nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Dlaczego tak nagle miałabym działać mu na rękę? Z drugiej strony... ten miesiąc pozwolił mi przemyśleć parę spraw, lecz mimo wszystko każde rozmyślania kończyły się jednym zdaniem - „Niech się dzieje co chce". Jednak problem tkwił w fakcie, iż nie działo się kompletnie nic.
Do posiadłości doszłam po niemal połowie godziny spaceru. Nie zmarzłam, bo miałam na sobie płaszcz, ale czułam ostrość powietrza i to, jak bardzo popękały mi usta. Oblizawszy wargi, rozejrzałam się za dzwonkiem do drzwi, ale dostrzegłam tylko starą, pozłacaną kołatkę, której zapewne nie wymieniono od czasów wiktoriańskich.
Zimny, ciężki metal obił się o mahoń wrót. Tym razem ktoś otworzył mi prędzej, a tym kimś był Tom we własnej osobie.
Uśmiechnęłam się delikatnie, widząc jego buzię. Działał na mnie w pewien sposób odstresowująco, był tak pozytywną osobą... Jednak jego mina zrzedła, kiedy zorientował się, kogo ma przyjemność, albo raczej nieprzyjemność gościć w domu swojego przyjaciela.
- Aspen - powiedział zmieszany. - Wejdź.
Bez słowa wykonałam jego polecenie. Byłam już w tym korytarzu, lecz poprzednio zdawał mi się mniejszy i zdecydowanie mniej przytłaczający. Kontrast posiadłości Hudsonów i miejsca, w którym mieszkał Luke raził po oczach.
- Kto przyszedł? - Z salonu dobiegł mnie głos syna właściciela rezydencji. - Tommy? - Chłopak dołączył do nas ze szklanką soku pomarańczowego w dłoni. Zareagował mimo wszystko podobnie jak Tom. Po prostu zamilkł i spuścił wzrok.
- Cześć - palnęłam wreszcie, a potem zaczerwieniłam się ze wstydu. Nie wiedziałam nawet w jaki sposób z nimi rozmawiać. - Posłuchajcie... jestem tu w pewnej sprawie.
Oboje spojrzeli po mnie pytająco, a potem westchnęli.
- Hej... - Cameron postanowił odezwać się jako pierwszy. - Cokolwiek wydarzyło się między tobą, a Luke'iem, kochanie, musisz pozwolić mu odejść. - Zmarszczyłam czoło. - To skomplikowane, ale prawdziwe, wiem, że czujesz się rozdarta i zdradzona, ale Luke się nie wiąże, nie planował cię zranić, ale nie chciał też...
- Dość! - Tom podniósł głos. - Cam, daj spokój.
- Nie chodzi o Luke'a - wydusiłam, trochę zdziwiona przemową Hudsona. - Moja mama zabrała się za piwnicę Pokreślonego Domu. - Wyciągnąwszy ręce z kieszeni podałam Cameronowi jego własność, a wtedy, jakby na zawołanie do korytarza wszedł on...
Luke wyglądał na oszołomionego, odrobinę zmieszanego i oczywiście zdenerwowanego. Zmarszczył czoło, omotał mnie od góry do dołu, a potem założył ręce na piersiach. Nie widziałam go tyle czasu... Prawie trzydzieści dni to przecież dużo, prawda? Poczułam takie dziwne ciepło, które rozlało się w moim sercu. Tęskniłam, mimo wszystko, a tęsknota za kimś, kogo tak właściwie nigdy się nie miało jest chyba najgorsza...
- Czego tu chcesz? - Jego głos był szorstki, pozbawiony pozytywnych emocji. Wtem to ciepło rozlewające się w moim sercu zastąpiła kująca pustka. Zabolało. Znów. - Myślałem, że dotarło za pierwszym razem.
- Luke. - Tom zrobił krok w jego stronę. - Aspen właśnie uratowała cię przed pójściem za kratki. - Chłopak uniósł obie brwi, a potem spojrzał na moje ręce.
Podszedł do mnie dość niepewnie jak na niego. W pomieszczeniu panowała wtedy przeszywająca, nurtująca cisza. Podniosłam głowę, wpiłam wzrok w jego piękne, błękitne oczy, które zamiast pustki wyrażały... wszystko. Wyrażały jedną, wielką burzę, prawie tak potężną jak ta, która rozszalała się na zewnątrz.
- Dziękuję - powiedział w ten sam sposób, co wcześniej. Ozięble. - Dziękuję ci, Aspen Barymoore za chronienie mojej dupy, ale nie powinnaś była tego robić. - Uchyliłam usta ze zdziwienia. - Jestem dorosły, umiem o siebie zadbać, a jeśli nie, powinienem się tego nauczyć, nie wpieprzaj się w moje życie, okej? - Tommy chciał coś powiedzieć, jednak Cameron go powstrzymał. - Zrób sobie przysługę i zapomnij, że kiedykolwiek byłem dla ciebie miły. Polecam uwierzyć w plotki, bo są prawdziwe, niezły ze mnie dupek. Niemniej dziękuję za to, że naraziłaś siebie, żebym to ja był bezpieczny, jakie to wspaniałomyślne, heroiczne wręcz! - Zaśmiał się gorzko. - Dobranoc, Aspen, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
- Przepraszam. - Spuściłam głowę. - Przepraszam, nie powinnam była tego robić - wyszeptałam.
W tej jednej chwili Luke Sulivan wyprał ze mnie wszelkie pozytywne uczucia, którymi kiedykolwiek go obdarzyłam. Owszem, pamiętałam o tym, o czym myślałam, kiedy biegłam z Pokreślonego Domu do jego mieszkania. Że był zraniony i potrzebował pomocy. Ale wiedziałam też, że mimo wszystko nie idzie uratować każdego, a do tanga trzeba dwojga, to znaczy, on musiał chcieć mojej pomocy. Co ja sobie wyobrażałam? Że poznam chłopaka, zakochamy się w sobie mimo trudności i będzie między nami idealnie do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej? Życie to nie bajka, w życiu trzeba walczyć, jednak ja... ja już nie miałam o co walczyć. Skoro traktował mnie w ten sposób przy swoich przyjaciołach, nie powinnam była w ogóle go szanować. Luke miał w sobie wtedy więcej jadu niż ktokolwiek inny kogo znałam miał go kiedykolwiek. Odpuściłam. Lecz ten przerażający Cham m z Pokreślonego Domu nauczył mnie czegoś - czasem warto powiedzieć o dwa słowa więcej, by zaszyć się w czyjejś pamięci na dobre. Nie mogłam opuścić go bez echa.
- Przepraszam, że uznałam cię za wartego ratunku. - Znów spojrzałam mu w oczy, tak samo jak zrobiłam to niemal przed miesiącem. - Przepraszam, że byłeś dla mnie w jakiś sposób ważny, nie chciałam tego, Luke, ale jesteś tak dziwny i pogmatwany, czym mnie zauroczyłeś. - Oblizałam usta. - Cholernie mnie zauroczyłeś. Jednak cokolwiek myślisz na mój temat, że jestem dzieciakiem, że jestem niegodna twojego czasu, że jestem szalona, albo zbyt nieśmiała, żeby rozmawiać, nie pozwolę ci robić ze mnie idiotki. Co wmówiłeś kolegom? Że taka jedna małolata uganiała się za tobą? Że znowu zrobiłeś jakiejś dziewczynce nadzieję? Zawiodę cię, to była wina moich zbyt wysokich oczekiwań. Przeceniłam cię, tłumaczyłam cię przed sobą samym i przed Bogiem. Wiesz co, Luke? Zjesz się sam, wykończą cię twoje własne demony i oszalejesz. Chciałam ci pomóc, ale skoro każesz mi odejść, dobrze, odejdę, ale nie chcę odchodzić bez imienia. Może los rzuci ci jeszcze raz tyle szans, ale zapamiętaj, że tę jedną zmarnowałeś. I to była wyłącznie twoja wina.
Milczeliśmy. Wszyscy czworo. Luke wpatrywał się w moje oczy, próbując odnaleźć w nich cokolwiek, był przestraszony, w tym błękicie widziałam jak bardzo boi się siebie. Nic jednak nie odpowiedział. Po prostu obrócił się i odszedł, zostawiając mnie samą z Tomem i Cameronem. I znów głucha cisza ogarnęła korytarz, gdy jego kroki ucichły.
- Wybacz, Aspen - mruknął Tommy. - Luke to kretyn, przykro mi, że musiało do tego dojść ale w ten sposób okazuje uczucia. Pogadam z nim, to się tak nie skończy...
- Nie tłumacz go, Tom. Dokonał wyboru.
- Odwiozę cię do domu. - Cameron był zamyślony, ale mimo wszystko się zaoferował. - Chodź, Aspen. - Objął mnie ramieniem w opiekuńczym geście. - Nie martw się...
Boże, jak miałam się nie martwić? W prosty sposób, w krótkim czasie coś zyskałam i tak samo łatwo oraz tak samo szybko to straciłam... Auć?
Nie chciałam jednak dłużej o tym myśleć. Kiedy wsiadłam do auta Camerona nie myślałam już praktycznie o niczym. Rozważałam piękno zawiei za szybą, rozważałam przyjemną woń choinki zapachowej, rozważałam bezinteresowność Hudsona, rozważałam nawet Scorpions w radiu, rozważałam wszystko, co wpadło mi na myśl, by nie musieć rozważać konfrontacji, która przed chwilą miała miejsce.
- Ułoży się jeszcze - powiedział Cameron. - Uwierz mi lub nie, ale przejdzie ci Luke Sulivan. Niektórzy ludzie muszą pławić się w samotności. Takie jego przeznaczenie.
- Nie wierzę w przeznaczenie. - Przeniosłam na niego wzrok. Chłopak jedynie uśmiechnął się nieznacznie.
- Więc w co wierzysz? - Wzruszyłam ramionami.
- W przebaczenie.
- W Boga? - Skinęłam mu. - Dobrze, każdy z nas powinien w coś wierzyć. To właśnie jest jego problem, Luke nie wierzy w nic. - Cameron zatrzymał się na światłach.
- Szukałam w nim wiary. - Oparłszy się o siedzenie, wyjrzałam za okno. Ruch zmalał niemal do zera przez beznadziejną aurę. - Chciałam ją obudzić, ale nie będę szukać dalej.
- To twój wybór, chociaż ja i tak nazwę go przeznaczeniem. - Zaśmiałam się cierpko.
- Dlaczego mnie odwozisz? - Cameron zmarszczył zabawnie nos. - Co? - Speszyłam się przez tę minę.
- Skąd to pytanie? Dlaczego miałbym tego nie zrobić, Aspen? Dać ci iść w takiej pogodzie? Nie ma mowy! - Ruszyliśmy dalej. - Za bardzo cię lubię.
- Lubisz? - Uniosłam obie brwi.
- Masz potencjał. Będą z ciebie ludzie. - I znów zarechotałam. Poczułam się lepiej, Cameron zdecydowanie był świetny w poprawianiu humoru.
- Wzajemnie. - Zrobiło mi się tak dziwnie smutno, kiedy zaparkował przed pensjonatem. Nie chciałam wchodzić do środka. Chciałam jeździć z nim po Crow Cove przez całą noc. Wszystko, by nie musieć na nowo wsłuchiwać się w zapamiętane słowa Luke'a. - Dziękuję.
- Nie ma sprawy, kochanie. - Chłopak wyciągnął rękę w moim kierunku i odpiął pasy, którymi byłam przypięta. - Dobrej nocy i nie łam się. Jeśli będziesz potrzebowała towarzystwa zadzwoń. - Wyciągnąwszy ze schowka karteczkę i długopis zapisał na niej swój numer telefonu. - Chętnie cię porozśmieszam. - Uśmiechnęłam się niepewnie. To było naprawdę niesamowicie miłe z jego strony.
- Naprawdę nie wiem jak ci dziękować. - Ciemne oczy chłopaka błysnęły. Omotał mnie wzrokiem, a spojrzenie zatrzymał dopiero na moich ustach.
To działo się zbyt szybko, nie byłam nawet w stanie zareagować, kiedy poczułam, jak ciepłe wargi Camerona napierają na moje. Musnął mnie delikatnie, powoli, a ja byłam w zbyt dużym szoku, żeby jakoś zareagować. Niczym w amoku oddałam jego pocałunek. Posunął dłonią po moich włosach, a potem po prostu przestał. Ja płonęłam rumieńcem, Cameron natomiast uśmiechał się w taki specyficzny sposób.
- Dobranoc, Aspen. Do zobaczenia.
Wyszłam z jego samochodu całkiem zmieszana. Czułam się dziwnie, ale to nie było to samo dziwne uczucie, które towarzyszyło mi wcześniej przy zbliżeniach z Luke'iem. Pocałował mnie. Nie Luke Sulivan, którego wielokrotnie widziałam w swoich snach, gdy to robił. Cameron Hudson był moim pierwszym pocałunkiem.

Weszłam do pensjonatu przemoczona przez deszcz i całkowicie roztrzęsiona. Cameron mnie pocałował tuż po tym, jak powiedziałam Luke'owi, że mnie stracił. Tuż po tym jak Luke stwierdził, iż nie potrzebuje mojej obecności w swoim życiu. Dlaczego Cameron to zrobił? Przecież miał wokół siebie tak wiele pięknych kobiet, prawie mnie nie znał, na Boga! Cała drżałam z zimna, albo z nadmiaru emocji. Starałam się najbardziej jak umiałam, ale oczywiście upadłam. Zawsze upadałam. Im bardziej próbowałam, tym gorzej mi szło. Odniosłam wrażenie, że jeszcze moment i znienawidzę się za to.
- Aspen? - Usłyszałam głos mamy, która pojawiła się w przedsionku, orientując się, że ktoś wszedł. - Dzwoniłam do ciebie... Co się stało?
Nie odpowiedziałam, po prostu przytuliłam się do niej i wybuchłam płaczem bez większych ceregieli. W takich chwilach byłam wdzięczna, że ją miałam. Bo mimo wszystko Eva Barymoore była dla mnie piekielnie ważna. Owszem, wielokrotnie stawiała mi wręcz nienormalne ograniczenia, narzucała swoje zdanie i upierała się, że najlepiej wie, co dla mnie dobre, ale była moją mamą. Kochałam ją bez względu na wszystko, wiedziałam, że mogę jej ufać, jak nikomu innemu. Rodzinie można ufać w ten sposób, bo rodzina troszczy się o ciebie bezwarunkowo. Nigdy nie próbowała mi zaszkodzić, to co robiła, robiła z czystego serca i miała rację. Luke był najgorszym z moich wyborów, ale nie żałowałam, bo przejechałam się na własnym błędzie.
Pogłaskała mnie po włosach, westchnęła ciężko i ucałowała w czubek głowy, ale ja nie potrafiłam się uspokoić. Wtedy życie mnie przerosło, odniosłam wrażenie, iż powinnam wrócić do pierwotnego stanu rzeczy. Zwinąć się w kłębek, nie próbować nowych rzeczy, dbać o to, co dobre i sprawdzone... Ale nie chciałam cofać czasu, bo może ucierpiałam, ale wiedziałam, że za każdym razem, kiedy będę chciała próbować znów, przypomnę sobie jak bardzo bolało mnie serce, kiedy upadłam. Upadłam dla niego.
"Róża kole, rzekła mama, mała mamy nie słuchała, ukuła się i załkała" - wyszeptała prosto do mojego ucha. - Chcesz porozmawiać? - Pokręciłam przecząco głową.
- Nie chcę rozmawiać, chcę mi się płakać. - Skinęła ze zrozumieniem. - Nienawidzę tego, dlaczego tak bardzo nienawidzę teraz siebie? - Poczułam jej ciepłą dłoń na moim mokrym policzku.
- Niepotrzebnie, to nie twoja wina. Boże, jak mam być na ciebie zła o nieposłuszeństwo? Wyglądasz żałośnie. - Uśmiechnęłam się przez łzy, a potem przetarłam buzię. - Koniec z Luke'iem Sulivanem? - Przytaknęłam.
Nie miałam jednak pojęcia, że to był dopiero początek. Przecież na końcu zawsze jest dobrze, a skoro czułam przeszywający mnie od każdej strony ból... to nie był jeszcze koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz