poniedziałek, 7 marca 2016

VIII.

- Nie powiem twojej mamie, o której wróciłaś, Aspen. - Kobieta brzmiała na zmartwioną.
- Dziękuję.
- Zastanawia mnie tylko... co cię tak do niego ciągnie.
- Jest inny - powiedziałam bez chwili zawahania.
- Jest zraniony. - Pani Jenkens wyminęła mnie w drzwiach. - A zranieni ludzie, to ludzie zdolni do wszystkiego.
Nie zdążyłam przemyśleć jej słów, ponieważ w kurtce Luke'a, którą miałam na sobie zadzwonił telefon. Zmarszczywszy nos, omotałam wzrokiem ekran. Dzwonił Chłopak z Jachtu, Fletcher. Niepewnie posunęłam palcem po wyświetlaczu.
- Komórka Luke'a, Aspen z tej strony... - Pani Jenkens zatrzymała się przed schodami, słysząc, że z kimś rozmawiam.
- Podaj go. - Brzmiał inaczej, poważniej.
- Aktualnie nie mogę...
- Aspen, do cholery, skończcie się pieprzyć i podaj mi Luke'a!
- Nie ma go tutaj - wymruczałam najciszej, najbardziej ugodowo jak potrafiłam. Bałam się Fletchera. Brzmiał bowiem tak groźnie, jakby miał wsiąść w samochód i przyjechać mnie zabić, tak o, dla sportu, za złą odpowiedź.
- Wyszedł już?
- Może dziesięć minut temu.
Kurwa. - Opuściłam powieki, a potem wzięłam głęboki oddech.
- Coś się stało? - Odważyłam się zapytać. - Fletcher, mam go gonić?
- Złap go i powiedz, że Jason dostał kurwicy i niech na siebie uważa.
- Kim jest Jason?
- Nie dociekaj, złap swojego chłopaka, zanim będziesz łapać jego zwłoki.
Zamrugałam szybciej, a potem spojrzałam na panią Jenkens niepewnie. Fletcher porządnie mnie przestraszył. Nigdy wcześniej nie byłam w tak pokręconej sytuacji. Poczułam się jak w jakimś dziwnym filmie akcji z gangsterami i narkotykami na pierwszym planie.
- Muszę znaleźć Luke'a - powiedziałam pewnie. - Przepraszam, ale muszę. - Obróciwszy się na pięcie, wręcz rzuciłam się w stronę drzwi.
- Aspen, poczekaj, kto dzwonił?! - Kobieta wyszła tuż za mną i o dziwo nie zaczęła mnie zatrzymywać, tylko chwyciła kluczyki do auta w biegu.
- Fletcher, nie pamiętam jego nazwiska, ale to kolega Luke'a, mówił coś o jakimś Jasonie, ale brzmiało raczej jak Al Capone, nie jakiś tam Jason. - Lekki uśmiech ozdobił jej buzię. - Kto to jest? Narkoman, prawda? Jakiś diler? Boję się, pani Jenkens, boję się o Luke'a.
- Nie histeryzuj, nie maż się, do cholery, dzieciaku! - Kobieta podniosła głos, co odrobinę mnie speszyło. Miała jednak rację, nie powinnam była robić wielkiej afery. - Nic się nie stanie, Jason może co najwyżej sprać Luke'owi tyłek, to jego starszy brat. Fletcher wszystko wyolbrzymia. - Otworzyła drzwi. - Chodź, pobawimy się w bohaterki.
Całą drogę byłam po prostu przerażona. Owszem, Luke był dorosły, miał niemal dwa metry wzrostu i mógł się obronić, ale nie wiedziałam kim tak właściwie jest Jason, do jakiej kłótni między nimi doszło oraz najważniejsze - do czego oboje są zdolni. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, jakby niemal bezpodstawny strach przysłonił racjonalność.
- Piąte piętro, dziesiątka. - Kobieta zaparkowała przed blokiem w centrum miasteczka.
- Nie idzie pani ze mną?
- Moi wnukowie mają na mnie uczulenie. Wybacz, Aspen, nie mogę powiedzieć ci wszystkiego.
- Dlaczego w jednej chwili każe mi pani unikać Luke'a jak ognia, a w drugiej sama mnie pcha mnie w jego ramiona? - Nie umiałam nie zapytać. Ta kobieta powoli przeczyła sama sobie.
- Idziesz, czy nie? - Westchnęła ciężko.
- Proszę odpowiedzieć.
- O niektórych sprawach wolałabyś nie wiedzieć i to jest właśnie jedną z takich spraw. Ale zaufaj mi, że Luke to ostatnia osoba, która powinna być dla ciebie autorytetem. - Uniosłam jedną brew. - Aspen, oddaj kurtkę, sprawdź czy Jason go nie zabił, wróć do auta i żyj swoim życiem.
Idąc do mieszkania numer dziesięć na piątym piętrze, czułam wszystko na raz. Emocje we mnie narastały, a ja nie wiedziałam czy mam ochotę płakać, czy krzyczeć. Zaczęłam zadawać sobie coraz to więcej pytań, jednak nie znałam odpowiedzi na żadne i to chyba bolało najmocniej. Bezsilność, niewiedza, taki wewnętrzny paraliż.
- Luke? - Drzwi zastałam uchylone, dlatego pozwoliłam sobie wejść do środka. - Luke, hej... - Rozejrzałam się dookoła.
Jego mieszkanie było małe i przytulne, typowa kawalerka, pełna płyt, pudełek po pizzy na ziemi i... obrazów na ścianach. Najróżniejszych - począwszy od szlaczków, skończywszy na połamanych, martwych drzewach. Zawładnął mną pełny amok, gdy niepewnie dotknęłam palcami trzech kresek, dokładnie takich samych jak te, które ktoś narysował w Pokreślonym Domu.
- Idź stąd. - Mój letarg zakończyło jego syknięcie. - Aspen, idź sobie! - Potem zaczął krzyczeć.
Obróciwszy się na pięcie, dostrzegłam poobijanego, zakrwawionego chłopaka. Rozcięty łuk brwiowy, podbite oko... z miejsca gdzie wcześniej miał kolczyk natomiast leciała krew. Pomyślałam, że ten Jason musi być niezłym potworem. Moja wizja całego sporu opierała się bowiem na obwinianiu wszystkich, tylko nie jego. Jakbym bezpodstawnie próbowała uświęcić Luke'a i uczynić z niego ofiarę.
- Boże... - Oblizałam usta. - Przemyję to, usiądź, znajdę...
- Po prostu sobie idź. - Był zły. - Nie rozumiesz po angielsku?! - Uniósł się, a ja zadrżałam ze strachu przed mocą głosu Sulivana.
- Nie denerwuj się, zadzwonił do mnie Fletcher, w sumie to do ciebie... ja...
- Nie mieszaj się w to, do kurwy nędzy! - Zrzucił wszystko z blatu. - Oddaj moje rzeczy i odpuść, bo nic z tego nie będzie. Chciałem się pobawić, dzieciaku. Nie jesteś mi do niczego potrzebna, nie rób sobie nadziei i odpuść, bo będziesz ryczeć. - Zsunąwszy skórę z ramion, położyłam ją na kanapie, a potem zacisnęłam ręce w pięści. Zabolało. - Prawidłowo.
- Jesteś najprawdopodobniej najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam, Luke'u Sulivanie. - Zrobiłam krok w jego stronę. - Twoje niebieskie oczy to trójkąt bermudzki, a przekleństwa z twoich ust brzmią niepoprawnie dobrze. - Zadarłam głowę, by spojrzeć w jego twarz. - Ale jesteś okropnie socjopatycznym hipokrytą i egoistą. Nie pomożesz sobie sam.
- Nie potrzebuję pomocy dziewczynki, która nie potrafi rozmawiać z ludźmi.
- Przynajmniej nie zrażam ich do siebie swoimi słowami. - Pani Jenkens miała rację, mama miała rację, on mógł mnie tylko zranić.
- Nie będziesz mnie, do chuja, umoralniać. - Miałam wrażenie, że Luke chce się zamachnąć i mnie uderzyć, ale nie zrobił tego. On po prostu potarł kark i obrócił się najbardziej gwałtownie jak umiał. - Wyjdź.
- Nie.
- Wyjdź, zapomnij, że kiedykolwiek rozmawialiśmy. Nie chcę cię znać, Aspen! - Przełknąwszy głośno ślinę, zagryzłam wargę, by nie widział jak płaczę odchodząc.
Płakałam i to bardzo... Ja po prostu... zauroczyłam się niewłaściwym chłopakiem, który miał jeszcze raz tyle problemów ze sobą, co ze społeczeństwem. Był inny, dziwny, specyficzny... zraniony. W jednej chwili dobry, kochany, opiekuńczy, w następnej natomiast na wskroś różny. Jakby mieszkały w nim dwie osoby. Cóż. Każdy ma swoje demony... Większe, bądź mniejsze. Jego przerosły nas oboje. 
~*~
Od czasu kłótni w mieszkaniu Luke'a, nie wiedziałam się z chłopakiem wcale. Nie wiedziałam czy powinnam w ogóle o nim myśleć, przecież jasno dał do zrozumienia, że nie chce mnie znać. Czułam wtedy, jakby mnie rozbijał. Myślałam, że jestem szklana i prawdę mówiąc miałam nadzieję, że odłamki moich ostatnich słów boleśnie wbiły się w jego psychikę. Nie wiedziałam, czy myślał o mnie w ten sam sposób, czy również nie mógł wyrzucić z pamięci tych kilku scen, ważących z dwojga złego w dużej mierze na całej naszej dziwnej relacji. Nie chciałam o nim zapominać, chociaż tak bardzo się do tego zmuszałam. W pewien sposób utkwił gdzieś na dnie mojego serca, jako zraniony, niezrozumiany, ale absorbujący.
Minął cały listopad, minęła duża część grudnia, a malowniczy krajobraz Crow Cove pokrył się białym puchem tylko na moment, gdyż śnieg szybko stopniał. Zimy w Anglii nie były wcale takie mroźne, podobnie jak lato nie grzeszyło gorącem, jednak nie przeszkadzało mi to. Nie wyznawałam konkretnego stanu pogodowego, lubowałam sobie ten pośredni, gdzie mogłam po prostu przywdziać ulubiony sweter, naciągając jego rękawy na dłonie.
I właśnie tak ubrana, w zwyczajne, ciemne jeansy, w bordowy pleciony sweter i czarne trampki wyszłam na zewnątrz tamtego popołudnia. Pani Jenkens grabiła liście wokół pensjonatu, a mama pakowała wszelkiego rodzaju sprzęt konserwatorski, by przewieźć go do Pokreślonego Domu. Wiedziałam, że wraz z początkiem lutego następnego roku wyjedziemy z Crow Cove. Czułam się przez to dziwnie nieswojo, koniec końców polubiłam to miejsce. Dodawało mi na swój sposób weny twórczej. Rysowałam więcej, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Lecz moje obrazki zdawały się smutniejsze, więcej martwej natury, więcej sztormu, więcej kruków, więcej Luke'a Sulivana. Zapełniłam niemal cały zeszyt, chociaż z dnia na dzień to bazgranie po kartkach wydawało mi się coraz bardziej bezsensowne, skoro on nie domagał się, by je dostrzec.
- Jesteś znudzona życiem. - Mama usiadła tuż obok na ganku. - Co się dzieje, hm? - Nie odpowiedziałam. Nie miałam ochoty na dłuższe pogawędki. Po prostu posunęłam ołówkiem po delikatnej strukturze kartki, by odetchnąwszy ciężko ją wyrwać i dorzucić do sterty liści. 
- Wypaliłam się - odparłam krótko, zwięźle i na temat, patrząc prosto w pstrokate oczy Evy. 
- W kwestii rysowania? - Skinęłam, a ona zaśmiała się pod nosem, objąwszy mnie ramieniem. Nie rozumiałam tej reakcji, ale mimo wszystko siliłam się na wymuszony uśmiechopodobny grymas. - Mam pomysł, chodź. 
- Nie mam ochoty na spacer. - Mocniej ścisnęłam róg swetra. - Zaraz zapewne się rozpada. 
- Pojedziemy samochodem, spodoba ci się. - Zagryzłam wnętrze policzków, znów zerknęłam na notatnik, ale ostatecznie zniecierpliwiony wzrok mamy wygrał z lenistwem. Skinęłam. - Daj mi chwilę. 
Kiedy Eva zniknęła we wnętrzu pensjonatu, przewertowałam zeszyt znów, a gdy otworzył się na podobiźnie Luke'a, wywróciłam oczami, zakląwszy w duchu. Byłam zła na sam jego widok. Byłam zła przez słowa, które wypowiedział. Byłam zła, bo nie liczył się z tym co czułam. Byłam zła, bo byłam słaba. Przepełniona irytacją, pociągnęłam kartkę. Następną i kolejną spotkał ten sam los. 
- Mniej nerwów, dzieciaku! - Pani Jenksens przerzuciła płonące liście grabiami, uśmiechnąwszy się pod nosem. - Wdech, wydech. 
Bez słowa tylko związałam włosy gumką, którą miałam na nadgarstku. Podchodząc do paleniska, dorzuciłam tam jeszcze te trzy obrazki - pogniecione, lekko naddarte, ale nie zapomniane. 
Piękne rysy twarzy, delikatny zarost, smukły kolczyk w dolnej wardze - one zajęły się ogniem. Patrzyłam na to z ironią, musiałam wyglądać na zamyśloną, ale prawdą jest, iż nie myślałam wtedy o niczym szczególnym. 
- Miała pani rację - mruknęłam cicho. - Miała pani przeklętą rację, pani Jenkens. - Poczułam dłoń kobiety na swoim ramieniu. 
- Przykro mi. 
- Mnie też jest przykro. - Zerknąwszy na jej profil, oblizałam spierzchnięte usta. - Ale wolę skupiać się na złości, niż żalu.
Głęboką ciszę przerywał szum drzew i skwierczenie ognia. Świat obumarł. Wszystko dookoła stało się dobijające, smutne, melancholijne. Jakbym straciła część siebie, choć prawdą jest, że tak właściwie... znaliśmy się moment. Jeden moment, godzina, minuta, sekunda. Jedna chwila może zmienić bieg historii, może zmienić człowieka. Potrzebowałam więc kolejnej chwili, by się obudzić.
- Zaczepiła mnie Caroline Scott i pytała, czy u ciebie wszystko w porządku. Chciała wiedzieć czy weźmiesz udział w Dniach Założycieli. - Wciąż patrzyła przed siebie, a gdy wreszcie wybudziła się z amoku, przeniosła w ogień kolejną kupkę liści. 
- Prawdopodobnie nie mam na to ochoty. - Przeczesawszy włosy palcami, spojrzałam za mamą, która wciąż nie wyszła z pensjonatu. 
Caroline Scott. Caroline Scott była kuzynką Luke'a, dlatego odrobinę zdziwiły mnie słowa staruszki. Dlaczego miałoby zależeć jej na mojej obecności? Rozmawiałyśmy może dwa razy w życiu. Znałyśmy się praktycznie z widzenia... O co mogło chodzić? Nie zastanawiałam się nad tym długo, ponieważ drzwi frontowe trzasnęły, a na ganku pojawiła się Eva z farbami w ręku, ubrana w ogrodniczki robocze.
- Przeniesiemy twoją sztukę na nowy poziom, dzieciaku. - Szczery uśmiech wpłynął na moje usta. Mama wiedziała, jak mnie pocieszyć.  
~*~
Pokreślony Dom był jedynym miejscem w Crow Cove, które wzbudzało we mnie dwa skrajne uczucia na raz. Niechęć i zainteresowanie. Z zewnątrz wciąż wyglądał tak, jak przedtem. Podupadał, próchniał, a nawet rdzewiał w pewnych miejscach, w środku natomiast nabierał jeszcze więcej życia. Malunki błyszczały jaskrawymi, odświeżonymi barwami, drewniane podłogi wymieniono już na marmurowe płytki, a dziurę na strychu prawie zreperowano, więc została tam pusta przestrzeń na ścianie, czekająca, by ją zapełnić. 
- Jest cała twoja. - Echo głosu mamy rozniosło się po opustoszałym budynku. - Zrobisz z nią co zechcesz. Przemyśl to, rozrobię ci farby. 
Odetchnęłam głęboko, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Moja własna ściana w Pokreślonym Domu. I to nie zwyczajna ściana, tylko ściana konkretnych rozmiarów. Rozejrzawszy się dookoła, określiłam kolorystykę strychu i jego całą ekspresję. Potrzebowałam dość stonowanych pasteli, ale w kontraście z ciężkimi odcieniami brązu. Wróć. Nie to było najważniejsze. Potrzebowałam przede wszystkim pomysłu, ale jakby nie patrzeć - wena twórcza nie dawała znaku życia. 
Oblizałam usta, opuściłam powieki i zaciągnęłam się zapachem wciąż pachnących farb olejnych. Widziałam ogień i jego twarz w ogniu. Kawałek kartki, który spaliłam. Ale czy mogłam namalować Luke'a Sulivana w miejscu, gdzie zwykł przesiadywać i patrzeć na świat? Może mniej dosłownie? Może bardziej abstrakcyjnie? Czegoś brakowało w tej wizji... 
Głowiłam się kolejne minuty, obgryzając paznokcie, bo czułam się pod presją. Ale kiedy Eva wróciła na strychu z farbami, jakby mnie olśniło. 
I znów uśmiechnęłam się szeroko. 

~*~
- Wrócisz pieszo? - Usłyszałam głos mamy, będąc w połowie swojej pracy. - Hudson dzwonił, że ma mi do przedstawienia ludzi od konserwacji budynków, to dość ważne. 

- Żaden problem! 

Nie miałam czasu ani chęci, by zostawić swoją pracę w takiej chwili. Wiedziałam, że identycznych, silnych uczuć nie da się odtworzyć, a kończenie z powodu braku transportu do pensjonatu było nie w moim stylu. 

- Wow, co to jest? - Eva zrobiła kilka kroków w stronę wtedy jeszcze plamy, a ja wzruszyłam ramionami. - Abstrakcja? 

- Chyba tak. - Uśmiechnęła się tylko, zagarniając kosmyk wysmyknięty z mojego kucyka za ucho. - To najprawdopodobniej kobieta, obok najprawdopodobniej powstanie mężczyzna. 

- A tu? 

- Ogień. Wszędzie dookoła jest ogień. 

- Podoba mi się - powiedziała na odchodne. - Zadzwoń, jak będziesz wychodziła, dobrze? Zostawiam ci klucze. Powodzenia, Aspen. 

- Dzięki... i mamo?

- Mhm? 

- Jedź ostrożnie, kocham cię. - Przytaknąwszy rzeczywiście wyszła. 

Słyszałam tylko jak zamyka za sobą drzwi. Znów skupiłam pełną uwagę na moim obrazie. Pigmentacja koloru wcześniej nie była tak ważna, jak subtelne pociągnięcia pędzlem. Liczyły się harmonia, oddanie realności dzieła, jego miękkość i płynność. W całej swojej małej sztuce czułam się bezpieczna. Była pewną bazą, która pozwalała mi się wylać. Byłam sobą, gdy tworzyłam. Ostrożna, do ostatniej kreski dopasowana do rzeczywistości. Nie miałam w sobie ani drobinki szaleństwa, jakbym bała się wyjechać za linię, które defakto, sama wyznaczałam. Nie wtedy. Wtedy postanowiłam po raz pierwszy zaprzeczyć. Jeśli się nie rozwijasz - stajesz w miejscu i gdy pragniesz coś zmienić, jest już za późno, lecz ty nie możesz odkleić stóp od podłogi. Ale przecież powiedziałbyś mi, że skoro mój rysunek tak dobrze przedstawiał prawdę, czy wyjeżdżając za linię  w nowym, nie cofnęłam się? Nie, a nawet jeśli... co z tego? Mogłabym porównać to, co czułam do stania nad przepaścią. Jakbym wiedziała, że spadnę tak, czy tak. Jakbym próbowała przekroczyć granicę, ale coś by mnie blokowało. Gdy odważyłam się na te kilka kroków w tył. Gdy z dystansem zerknęłam na sytuację, pomyślałam... Co mi tam? To miejsce w Pokreślonym Domu nie należało do mnie. Należało do Luke'a Sulivana, tylko ściana okazała się moja. Zatem nie potrafiłam na niej stworzyć czegoś o stonowanej barwie, odwzorowując obraz wymyślony wcześniej przez Boga. Musiałam popłynąć. Wzięłam oddech, zrobiłam krok, przyspieszyłam. Biegłam, a gdy dotarłam na koniec, będąc nanometr od nicości - skoczyłam i czułam, jakbym wznosiła się w górę. Nie potrzebowałam nawet otwierać oczu. Obraz w głowie prowadził moją rękę. Ruchy nie były delikatne, posunięcia pędzla nie były dokładne, a kolory... nawet do siebie nie pasowały. Był ogień czerwieńszy niż wszystko, była szarość czarna jak smoła, były dłonie, zachodzące się płomieniem. Były dwie sylwetki bez twarzy, bez... kształtu. Tylko ja wiedziałam co to tak właściwie przedstawia. I nikt nie miał prawa pytać "co autor miał na myśli", widząc ów fresk. Bo autor nie myślał, gdy tworzył. Autor czuł. To powinno wystarczyć dociekliwym. I chyba dopiero wtedy zrozumiałam w czym tkwi sztuka, tak samo pisana, grana, jak malowana. 

Usłyszałam kroki, których dźwięk wybudził mnie z amoku. Ktoś wszedł do Pokreślonego Domu. Szedł dość ciężko, bym wykluczyła możliwość nagłego powrotu Evy. To był mężczyzna. Momentalnie pomyślałam o Lucasie, dlatego przełknęłam głośno ślinę. Podłoga już nie skrzypiała tak jak wcześniej przy każdym postawionym kroku, ale mimo wszystko posiadłość jakby dawała znać o obecności intruza. Przeniósłszy wzrok na swoje dzieło po raz ostatni, postanowiłam właśnie takim je pozostawić. Dlatego odłożywszy pędzel, chwyciłam klucze w dłoń. Rozejrzałam się dookoła.

- Sulivan?! - krzyknęłam głośno i pewnie, choć w rzeczywistości wcale taka pewna nie byłam. - Luke? - Zeszłam ze strychu na piętro. Nic. 

Kolorowe freski, przedstawiające również ludzi zdecydowanie mnie zdezorientowały. Szłam przed siebie, przemierzając kolejne pokoje Pokreślonego Domu. Ale on jakby zniknął, albo... po prostu zdawało mi się, że tam był? 

- Lucas?! - Po raz kolejny podniosłam głos, zbiegając jeszcze niżej po schodach. - Czego chcesz?! 

Drzwi prowadzące do piwnicy. One były otwarte. Posunąwszy językiem po dolnej wardze, ujęłam klamkę w dłoń. Światło nie działało, dlatego rozjaśniłam schody telefonem. Było zimno, a w powietrzu unosił się kurz oraz nieprzyjemny zapach stęchlizny. Poczułam lęk. Bałam się tego, co Luke mógł właśnie robić. 

Stało się. Gdy zeszłam na dół i omotałam wzrokiem dosłownie każdy kąt niewielkiego składziku, dostrzegłam męską sylwetkę. Skulony, pochylony nad wysuniętą deską. Ale to nie był Luke Sulivan. To był ten chłopak z jachtu. Miałam okazję rozmawiać z nim przez telefon. 

- Fletcher? - Zmarszczyłam czoło, a on obrócił się i uśmiechnął lekko. - Co tu robisz? 

- Mało ważne, to nic niebezpiecznego. 

- Dziwna sytuacja. - Podeszłam do niego, jednak nic prócz reklamówki nie rzuciło mi się w oczy. Fletcher zdążył wstać, swoją sylwetką zasłaniając to, co dzierżył w dłoniach, lecz nie trudno było się domyślić. - Wasze skarby? - Uniósł obie brwi. - Luke mi powiedział. Nie wsypię was, można mi ufać.

- Nie wątpię, Aspen. - I znów ten szelmowski uśmiech. - Ale wolałbym cię w to nie wciągać. Nie jesteśmy dilerami, ani ćpunami. Po prostu lubimy się czasem zabawić... Większość Cameron trzyma w domu, musieliśmy pozbyć się rzeczy z kwatery na strychu, a to pozostałości po ostatniej imprezie. - Przytaknęłam dość niepewnie. 

- Nie oceniam. 

- Oczywiście. - Fletcher podszedł bliżej, a potem włączył latarkę. - Rozmawiałaś z Luke'iem? - Pokręciłam przecząco głową. - Cholera. 

- Co jest? 

- Sam chciałbym wiedzieć, Aspen. Sam chciałbym wiedzieć. On jest... nie jest z nim dobrze, dzieciaku, przynajmniej tak mówią, ale dość. I tak gadam za dużo. 

Przez chwilę ważyłam słowa Fletchera. Miałam okazję widzieć jego jeden wybuch. Było ich więcej? Skoro "nie było z nim dobrze", dlaczego mnie wydawał się właśnie taki, jaki powinien być? Przestałam rozumieć doszczętnie całą sytuację w Crow Cove. 

- Care chciała z tobą gadać, wiesz? 

- Pani Jenkens przekazała. - Fletcher założył przydługie włosy za uszy. 

- Dobrze... Spotkasz się z nią? 

- Nie wiem. 

- Cóż, mam pick-upa do końca dnia i w sumie mogę cię podrzucić. - Spojrzał na zegarek. - Jest przed siódmą. 

Zawahałam się. Z jednej strony byłam tak bardzo ciekawa tego wszystkiego, z drugiej jednak nie chciałam się mieszać w ogóle... Jednak podjęłam decyzję pod wpływem chwili. 

- Chętnie skorzystam z podwózki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz