niedziela, 14 lutego 2016

VII.

   Patrzenie na niego. Tak po prostu, najzwyklejsze w świecie stanie i pożeranie wzrokiem Luke'a Sulivana z dnia na dzień stało się kolejną z moich pasji. Był piękny, jakby wyjęty z romansu na tle ludzi powycinanych z gazet. Przez ten niecały tydzień zdołałam poznać jego tiki, zdołałam dostrzec w co wpatruję się z namiętnością, a co jest jego niesamowicie niebieskim oczom obojętne. Poruszał się pewnie, ale tylko w towarzystwie kolegów, uśmiechał się szeroko, jednak gdy byliśmy sami jego uśmiech wyglądał na bardziej prawdziwy. Sposób jakim mówił do ogółu nijak miał się do sposobu rozmowy między nami. Przy Luke'u czułam się wyjątkowa, ponieważ on był wyjątkowy. Był nierealnie realny, widziałam, że ma wady, chociaż nie poznałam całokształtu chłopaka, niemniej te wady zdawały się niczym na tle licznych zalet. Uwielbiałam z nim rozmawiać, uwielbiałam choćby tylko obserwować, uwielbiałam gdy dotykał mnie przypadkiem, uwielbiałam to, jak na mnie patrzył, uwielbiałam zapach jego perfum, uwielbiałam ten smukły kolczyk w dolnej wardze, uwielbiałam dosłownie każdą drobinkę składającą się na Luke'a Sulivana. Gdy tylko gdzieś w tle wyłapałam jego głos, momentalnie obracałam głowę, by móc spojrzeć, jak poruszają się jego różane usta. Wyobrażałam sobie ich strukturę, wyobrażałam sobie, jak układa je na moim policzku, a wtedy coś wewnątrz mnie krzyczało, żebym próbowała nakłonić go do pocałunków. Te usta ponad wszelką wątpliwość były jeszcze raz tak delikatne jak jego dłonie. Miał długie, szczupłe palce, zakończone obgryzionymi paznokciami, ale nawet to mnie w chłopaku urzekło. Podobał mi się. Nie mimo wad, tylko właśnie dzięki tym wadom. Ponieważ nawet z ludzkimi niedoskonałościami, wedle mnie był perfekcyjny. Czułam się jak zaklęta, kiedy tylko widziałam go gdzieś na horyzoncie i gdy już był, wiedziałam, że jest dla mnie i mogę w to brnąć, gdziekolwiek ów relacja mnie zawiedzie, niemniej kiedy zostawałam sama...
            Tu zaczynają się bowiem schody, ponieważ kiedy zostawałam sama ogarniało mnie takie poczucie niedostateczności, to znaczy obijały się o mnie realia. Widziałam fakty, które sprawiały, iż czułam się źle sama ze sobą. Posępna rzeczywistość, która pokazywała, że przecież ten ideał człowieka nigdy w życiu nie spojrzy na mnie w ten sam sposób. Nie byłam równie absorbująca, nie miałam sobą niczego ciekawego do zaoferowania i wiedziałam o tym. Chciałam na siłę stać się wystarczająca, chociaż po czasie, gdy Luke odchodził, próbowałam wmówić sobie, iż mam możliwość odpuszczenia sobie ów nierealnego celu. Oczywiście. Banalnie powiedzieć – ciężej zrobić. Przecież nie byłam w nim zakochana, to było niewinne zauroczenie. On po prostu mi zaimponował, bo definiował inność w mojej definicji tego słowa, a fakt, że zachowywał się, jakbym również „cokolwiek" dla niego znaczyła, dezorientował mnie doszczętnie. Dawał taką złudną, niepotrzebną i ulotną nadzieję, a ja... Głupia, niedoświadczona życiowo ja, zaczęłam w to brnąć. Po prostu płynęłam, rozkoszując się obecnością Luke'a i choć zdarzało mi się na niego nie patrzeć, mimo wszystko wciąż zaprzątał mi głowę.
            Wszystko co czułam wydawało się być takie ogromne oraz niezniszczalne. To mnie zawstydzało, ale dodawało odwagi, wystarczyło, iż spojrzałam w jego niesamowite, błękitne oczy, a mogłam wszystko. Nikogo nie udawałam, niczego nie musiałam. Jakbym wreszcie znalazła nieprzemijającą inspirację. Jasne, Luke był moją inspiracją, jednak fakt, że ja nigdy nie będę na tyle dobra, by być inspiracją dla niego przeszywał mnie od góry, od dołu, w poprzek, w szerz i w każdy możliwy sposób. Jakby nieskończenie wiele bólu, spowodowanego niewiarą w swoje możliwości, bezpodstawnie wdarło się do mojego serca.
            Logiczne jest zatem, iż z całej siły starałam się zmusić do zobojętnienia się na Luke'a, by nie musieć przeżywać nostalgii za jego obecnością. By nie płakać przez zwykłe zauroczenie. Bo to nie była miłość, jednak obawiałam się tego momentu, w którym miałam pokochać go platonicznie. Jednak dla tej chwili przyjemności, dla tej nanosekundy euforii byłam w stanie całkiem zaprzeczyć wszystkiemu, co racjonalne, skazując się tym samym na niesamowitą pustkę w sercu, której wypełnić nie mógł nikt inny, jak LukeSulivan.
            Wtedy nie byłam wszystkiego tak bardzo pewna, nie potrafiłam ubrać mieszanki uczuciowej w słowa, ponieważ te drobinki zadowolenia oraz satysfakcja, mówiąca: „Tak, to ja mogę teraz z nim rozmawiać, tak, w tej chwili on poświęca mi uwagę", zagłuszały caluteńką gwardię obronną wewnątrz mnie, którą wołała w rozpaczy o kapitulację. Zbyt mocno skupiłam się na nim, by przez chwilę pomyśleć o sobie.
            - Kim jest dla ciebie Caroline? – zapytałam, gdy byliśmy już niewiele stóp przed Pokreślonym Domem. – Ciekawość, wybacz...
            - W porządku. – Luke wzruszył ramionami. – Wiedziałem, że zapytasz. – Uśmiechnął się szeroko, a ja mimo speszenia odwzajemniłam uśmiech, ponieważ uwielbiałam jego uśmiech. – Zagmatwana historia, ale to moja była... kuzynka – odparł. – Spotykaliśmy się, nie wiedząc, że jesteśmy spokrewnieni.
            - Och. – Nie miałam pojęcia dlaczego, ale sama wzmianka o tym, że Luke i Caroline mogli ze sobą chodzić, sprawiła, iż poczułam się nieswojo. – Dlatego zerwaliście?
            - Za długo by opowiadać. – Machnął ręką. – Łączył nas bardziej seks.
            - Och – powtórzyłam – fajnie. – Chłopak parsknął.
            - Mówiłem, że to dziwne, dajmy sobie spokój z Care, pomówmy o czymś innym niż moi znajomi, proszę. – Włożył ręce do kieszeni.
            - Więc o czym chcesz rozmawiać, Luke? – Przeniosłam na niego spojrzenie, gdy tylko stanął na ganku.
            - O tobie – powiedział niemal natychmiast. Ułożyłam sobie obraz Sulivana w głowie. Luke był bardzo otwarty i zabawny, kiedy mówił o czymś, co nie dotyczyło jego.
            Weszliśmy do środka, a woń farb olejnych uderzyła o moje nozdrza. Uwielbiałam to miejsce, było takie klimatyczne i piękne.
            - Nazywam się Aspen Barymoore, a moja mama to konserwatorka sztuki, dlatego jeżdżę z nią po całym świecie. – Echo odbiło się od wraku sklepienia. – Tyle.
            - Daj spokój, na pewno jest więcej ciekawych rzeczy. – Luke zaczął wspinać się po drabinie na górę, a ja zmarszczyłam czoło.
            - Gdzie idziesz?
            - Na strych, tam jest... - Przegryzł dolną wargę. – Ładniej – rzucił po chwili zastanowienia. Nie mówiąc nic więcej, ruszyłam za Sulivanem, a gdy weszliśmy już na strych, zorientowałam się, że chłopak rzeczywiście miał rację.
            Strych Pokreślonego Domu pełen był malunków o azjatyckich motywach. Kwiaty, ogromne Sakury, smoki, znaki. To miejsce jednak ucierpiało najbardziej, ponieważ wielka dziura w ścianie dawała nam widok na prawie całe wrzosowiska oraz pensjonat. Usiadłszy pod ścianą naprzeciw tej wybrakowanej, przeniosłam wzrok na Luke'a, który z wraku wiktoriańskiej szafy wyciągnął koc i jakieś proszki.
            - To Camerona, do tego resztki, bo prawie wszystko wynieśliśmy przed twoją mamą – wytłumaczył – ale jeśli chcesz...
            - Nie – prędko zaprzeczyłam. – Nie chcę, dziękuję. – Luke wyłącznie wywrócił oczami, a potem jakby nigdy nic przysiadł się do mnie okrywając nasze nogi kocem. – Bierzesz to świństwo? – Wzruszył ramionami. – Jak w amerykańskich filmach, hm? Seks z piękną blondynką, narkotyki, imprezy, niebezpieczni koledzy...
            - Nie uprawialiśmy jeszcze seksu, Aspen. – Puścił mi oczko, a ja momentalnie spłonęłam rumieńcem.
            - Miałam na myśli Caroline... wiesz... Dzięki, chyba... jeśli to był komplement... dzięki. – Poczułam jego dłoń na kolanie, dlatego, o ile to możliwe, zaczerwieniłam się jeszcze bardziej.
            - Wiem, że miałaś na myśli Caroline i tak, to był komplement. – Zacisnął palce na jeansowym materiale. – Musiałem to powiedzieć, po prostu musiałem.
            - Okej. – Niepewnie oparłam głowę o ścianę za nami. – W porządku. – Rozglądałam się po pomieszczeniu jak zaklęta. Malunki były rozbrajające, a aż tutaj mama nie pozwoliła mi wejść. Z resztą ona sama omijała strych. – Nie boisz się, że policja was na tym złapie?
            - W Crow Cove? Proszę, Aspen. – Zarechotał. – W Crow Cove policja bardziej skupia się na dziadkach, jeżdżących za wolno, niż na nas. Ale nie rozmawiajmy o tym...
            - Dlaczego? – Chyba jeszcze nigdy nie wcięłam się nikomu w słowo tak nachalnie.
            - Bo to nieważne – odparł Luke.
            - Ważne, bo jest częścią ciebie. – Obróciłam się w jego stronę. - Chcę cię poznać, Luke, poznać ciebie, znaczy poznać to, co się z tobą wiąże.
            - To głupie. Chcesz rozmawiać o nałogach? – Tym razem to ja wzruszyłam ramionami. – Nie wciągam, nie biorę nic, prócz leków na uspokojenie, czasem zapalę skręta, ale to tyle. No i nałogowo palę papierosy, to chyba już wiesz. I koniec.
            - Czemu? – Oblizałam usta.
            - Aspen! – Krzyknął w rechocie. – Jesteś taka trudna.
            - Ale dlaczego? – I ja się zaśmiałam. – Zadałam ci proste pytanie, dlaczego to robisz?
            - Bo czasem coś idzie nie po mojej myśli i muszę odreagować, czasem ktoś mnie wkurwi i potrzebuję znaleźć się w innym świecie. Jest wesoło, nie potrafię tego tak wytłumaczyć.
            - Więc wytłumacz to inaczej. Jakkolwiek umiesz, ale zrozumiale. – Podciągnęłam kolana pod brodę, nie spuszczając z Luke'a wzroku. Chłopak się zamyślił, by ostatecznie wstać. Chyba naprawdę się przejął, co uznałam za pozytywne.
            - To jest moje życie. – Powoli podszedł do dziury w ścianie. Jedną nogę wystawił za urywającą się podłogę. – I momentami znajduję się na skraju. Mój grunt się kończy. – Opuścił powieki, a ja wstrzymałam oddech. – Ale wtedy dorabiam sobie sztuczne podłoże. – Obrócił się w moją stronę. – I z zamkniętymi oczyma brnę dalej po czymś, czego tak właściwie nie ma. Mogę chociaż na chwile oszukać siebie. – Wystawił rękę do przodu, by dotknąć nią ściany. – A potem budzę się z amoku, zapominając, że zatrzymałem się wcześniej krok od nicości.
            Zrozumiałam. Wszystko co mówił, mówił w taki urzekający sposób. Luke był wyjątkowy i wtedy, kiedy swój nałóg przedstawił tak, nie inaczej, zapragnęłam się dowiedzieć kto go w ten nałóg wpędza oraz z jakiego powodu tkwi właściwie w błędnym kole. Chłopak znów usiadł koło mnie, a potem potarł twarz.
            - Kiedyś ci wyjaśnię, Aspen. – Skinęłam. – Daj mi trochę czasu.
            - Wiesz z kim mi się kojarzysz? – Pokręcił głową. – Z Lisem z Małego Księcia.
            - Chcesz mnie oswoić? – Zaśmiałam się cicho.
            - Chcę. – Okryłam kolana Luke'a kocem. – Bo jesteś tak bardzo... inny.
            - To był komplement?
            - Mhm. – Westchnęłam, a potem poczułam jak obejmuje mnie ramieniem. - Wzbudzasz moje zaufanie, Luke.
            - Nie powinienem. Jesteś dosłownie pierwszą osobą, która to mówi. Niemniej to chyba działa w obie strony, bo jesteś też pierwszą osobą, która tak dziwnie odbiera świat.
            - Dziwnie? – Chłopak przytaknął. – Mało miałam do czynienia z ludźmi, to mnie ukształtowało.
            - Ja miałem z nimi do czynienia za dużo. – Oblizał usta. – Dlatego jestem kim jestem. I momentami mam tego dość. No ale, zmieńmy temat. Opowiedz mi...
            - O czym?
            - O świecie. Byłaś już chyba wszędzie, racja? Najbardziej ciekawi mnie Nowy Jork, jak jest mieszkać w Nowym Jorku, czemu nie zostaniesz z tatą, co zaciągnęło cię do Crow Cove? – Za dużo pytań na raz, lecz w tym wszystkim wyłapałam swoje własne kłamstwo.
            - Mój tata nie mieszka w Nowym Jorku. Palnęłam to, żebyście nie pytali skąd jestem – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Tak właściwie... nie mam domu.
            - A rodzina? – Chłopak zmarszczył czoło.
            - Babcia zmarła parę lat temu, miał małe gospodarstwo w Stanach, w Virginii Północnej. Mama sprzedała je żeby spłacić jakiś kredyt... Taty nigdy nie poznałam, ale był nowojorczykiem. Reszta to jedna wielka wyrwa.
            Luke wpatrywał się w pensjonat, widoczny przez dziurę w ścianie. Siedzieliśmy przez chwilę milcząc, dopiero później przyciągnął mnie do siebie i bez słowa wyjaśnień po prostu zaczął głaskać moje włosy.
            - Masz przerąbane, dzieciaku, prawie tak jak ja. – Westchnął. – Może to lepiej, że go nie znałaś? Mój jest chujem. Skończonym chujem–hipokrytą, a ja jestem taki sam. – Nie pytałam o nic więcej. Ja tylko leżałam, słysząc jak prędko kołacze jego serce.
     Może naprawdę poznałam Luke'a od złej strony na początek? Przecież kanonicznie powinnam najpierw się go bać, później mu ufać...
   - Opowiedz mi coś o swojej pasji. - Słow Luke'a lekko mnie zdezorientowały. Wybiła już północ, co mogłam dostrzec na zegarku, który zdobił nadgarstek chłopaka, ale jakoś tak nie spieszyło mi się do pensjonatu. Byłam prostu zrelaksowana, a przez to, że jego silne ramiona ogrzewały mnie całą, nie dygotałam z zimna.

- Rysuję od kiedy pamiętam. - Musiałam odchrząknąć, bo przez długie milczenie w moim gardle urosła gula. - To mnie odpręża, pozwala się wyładować. Daje stabilizację, gdy jej potrzebuję. - Wzruszyłam ramionami, a potem zadrżałam, gdyż zimne powietrze dostało się pod koc. Luke potarł moje dłonie swoimi palcami.
- Mam wrażenie, że tu chodzi o coś innego - odparł po chwili namysłu. - O pewnego rodzaju opanowanie. Bo to ty rządzisz, ołówek cię słucha, możesz wymazać błędy, możesz zgnieść kartkę, wyrzucić ją do kosza i zapomnieć o tym, co nie poszło po twojej myśli. Jakaś taka wyimaginowana, prostsza wizja ludzkiego życia, nie uważasz? - Zaśmiałam się pod nosem.
- Sugerujesz, że lubię dominować?
- Sugeruję, że boisz się żyć. To przecież skrajnie różne.
- Oceniasz mnie?
- Podziwiam. - I znów nie mówiliśmy nic. - Podziwiam ludzi, którzy potrafią coś stworzyć. Myślisz, że jesteś w tym dobra?
- Nie wiem. - Oblizawszy dolną wargę, zadarłam głowę, by móc na niego spojrzeć. - Widziałeś kilka moich bazgrołów...
- To za mało. - Wtem poczułam, jak Luke delikatnie muska opuszkami swoich zziębniętych palców moje zaczerwienione od zimna policzki. - Pokaż mi wszystkie.
- Nie mogę. - Moje rysunki były tylko i wyłącznie moje. Niektóre, owszem, widziały światło dnia, ale te tworzone pod osłoną nocy, potrafiłam dać pod ocenę jedynie blasku księżyca. - Nie lubię, gdy ktoś wertuje mnie od wewnątrz.
- Aspen... - To oczywiste, że Luke był niezadowolony. Nie lubił, gdy mu ktoś mu odmawiał.
- Pod warunkiem. - Wygrzebawszy się z koca, wstałam na równe nogi. Momentalnie przeniknęło mnie chłodne, listopadowe powietrze, dlatego naciągnęłam rękawy swetra na dłonie.
- Jakim?
- Zdradzisz mi sekret - wyszeptałam. Sama nie wiem dlaczego, przecież nikogo prócz nas nie było wtedy w Pokreślonym Domu. - Chcę wiedzieć taką jedną rzecz, której nie wie o tobie nikt inny. - On również wstał i oddał mi swoją kurtkę. To była chyba jedyna kurtka, od której noszenia się nie wzbraniałam.
- Nie mam sekretów.
     Nie musieliśmy nawet nic mówić. Jakby Luke wiedział gdzie i po co chcę iść. Po prostu bez słowa na ten temat opuściliśmy wiktoriańską posiadłość i przez wrzosowiska ruszyliśmy do pensjonatu pani Jenkens.
- Każdy jakieś ma. - Wpakowałam ręce do kieszeni kurtki, oczywiście obijając palcami o papierosy.
- Ale ja nie mam.
- Dobrze, więc nie zobaczysz rysunków. - Wywrócił oczami wręcz teatralnie. - Obraziłeś się? - Luke zarechotał. - Sulivan!
- Barymoore! - Oberwał kuksańca w bok.
- Ktoś się tu ośmielił! - Jakby nigdy nic przerzucił mnie sobie przez ramię i zaczął łaskotać. - To jest kara. - Nie przestawał, a ja nie mogłam powstrzymać śmiechu.
To było takie dziwne, ale przyjemne, jakbyśmy znali się od lat. Luke pochłaniał mnie całą. Dawał perspektywy. Dzięki niemu chciałam budzić się każdego poranka, by móc choćby przypadkiem wpaść na niego w centrum Crow Cove i choć zdawałam sobie sprawę z faktu, iż tak właściwie sama wkopuję się w przyszły ból, żyłam chwilą.
- Postaw ją. - Usłyszeliśmy głos, dochodzący z ganku, kiedy byliśmy już przed pensjonatem. Zaciekawiona podniosłam głowę, a potem przełknęłam głośno ślinę. - Lucas, postaw Aspen i daj jej święty spokój.
- Przepraszam, ale ty nie będziesz decydować o tym, z kim się spotykam i co robimy. - Mimo wszystko zrobił to, co rozkazała pani Jenkens, której spokojne palenie papierosa i napawanie się mrokiem nocy przeszkodziliśmy.
- Ja nie, ale myślę, że Eva Barymoore ma w tej kwestii coś do powiedzenia. - Jedynie spuściłam głowę. Nie chciałam, żeby pani Jenkens wkopała mnie przed mamą, ale z drugiej strony nie chciałam też tracić Luke'a.
- Przepraszam, tylko... ja... - Spojrzałam na chłopaka wymownie, a potem przeniosłam wzrok na jego babcię. - Dobranoc, Luke - mruknęłam, by wreszcie stanąć na palcach. Chciałam ucałować jego policzek, co zrozumiał, dlatego z lekkim westchnieniem pochylił głowę.
Nie mam pojęcia co się wtedy stało, Luke Sulivan po prostu się przekrzywił i niemal musnął moje wargi, brakowały milimetry, jestem pewna, że chciał mnie pocałować, ale ze strachu oraz trochę przygnieciona faktem, że pani Jenkens nas obserwuje, odwróciłam się. Chociaż moje serce biło w tamtej chwili jak szalone, chociaż chciałam...
- Dobranoc... - powiedział odrobinę zdezorientowany, ale nie słyszałam, czy mówił coś dalej, gdyż zniknęłam we wnętrzu pensjonatu razem z panią Jenkens.
Próbowałam jakoś przetrawić to co się właśnie stało, albo raczej nie stało, a może przekrzywił głowę przez przypadek? Może wcale nie chciał mnie całować? Może Luke tylko... sama już nie wiem. Powoli przestałam rozumieć jego zachowanie wobec mnie. Przestałam rozumieć całą sytuację w Crow Cove. Mądry, miły chłopak... Dlaczego wszyscy tak bardzo mnie przed nim przestrzegali?! Och, odpowiedź nadeszła prędzej, niż mogłam się tego spodziewać.

VI.

   Jeśli kiedykolwiek istniała czynność bardziej uporczywa niż nauka matematyki, ponad wszelką wątpliwość tą czynnością było robienie zakupów. To brzmi tak dziwnie z kobiecych ust, ale zgadza się, należałam do tej znacznie zawężonej grupki płci pięknej, która wolała stać przed sklepem, czekając na kogoś niż samemu przebierać w oferowanych przez producentów dobrach materialnych, ekonomicznie mówiąc. Tamtego popołudnia jednak, zdecydowałam się wybrać do centrum Crow Cove, gdzie obiecałam mamie zrobić zakupy. Byłam bowiem tak znudzona, że Eva przed wyjazdem do Chagford postanowiła wymyślić mi zajęcie, żebym przypadkiem korzeni nie zapuściła. Co stało się z Luke'iem, który przyszedł w nocy? Ja też się zastanawiałam, jednak nie zamierzałam szczególnie się w to zagłębiać. Gdy położyłam się w jednej z wolnych sypialni, długo nie mogłam zasnąć, cały czas myślałam o nim. Jakkolwiek dziwne to nie było... wyobrażałam sobie zapach chłopaka, wyobrażałam sobie jak wtulam nos w jego klatkę piersiową, wyobrażałam sobie, że obejmuje mnie swoim silnym ramieniem. Wstydziłam się tego, powinnam się wstydzić... Tak myślę. Przecież Sulivan zachowywał się jednoznacznie, nie pociągałam go, bo hej, nazywał mnie dzieciakiem. No i ja nie znałam się na tych wszystkich miłosnych sprawach. On wyglądał na takiego, co wiedział więcej niż niejeden doświadczony, dorosły mężczyzna po czterdziestce, ja wyglądałam na taką, co... dorównywała praktyką, a w niektórych momentach nawet teorią, dzieciom z podstawówki. To był powód, dla którego postanowiłam dać sobie z nim spokój. Luke mógł się na mnie co najwyżej zawieść.
Przyjemny zapach detergentów zmieszanych z wonią kosmetyków uderzył o moje nozdrza, kiedy weszłam do jedynej drogerii w miasteczku. „Chryzantema". Niewielki budynek, wciśnięty między spożywczakiem, a apteką na Peyton Street, był przytulny, a od pastelowych kolorów ścian, odbijały się ostre barwy flakoników najróżniejszych kosmetyków. Chwyciłam koszyk na zakupy i raz jeszcze przejrzałam listę. Musiałam w tym pomieszczeniu pełnym ludzi znaleźć płatki kosmetyczne. Zabawne, mama dopisała „coś dla ciebie", tyle że ja naprawdę niczego nie potrzebowałam. Przynajmniej nie do malowania. Jak bardzo lubiłam tworzyć kreski farbami na płótnie, tak bardzo nie znosiłam tworzenia jakiś kresek mazidłami na twarzy. W sumie... nigdy nie zrobiłam sobie makijażu sama, kiedy miałam dwanaście lat mama umalowała mnie na balik przebierańców... Nie dość, że rozmazałam tusz i zjadłam pomadkę, to w toalecie przypudrowałam nosek bronzerem. Od tamtego czasu odpuściłam sobie, chociaż w sumie, mogłabym kiedyś spróbować, przecież Eva uwielbiała te wszelkiego rodzaju mazidła, trzymała je nawet w dwóch specjalnych torbach...
Rozważałam za i przeciw, kiedy w tłumie ludzi wyłapałam wzrokiem jedną z koleżanek Luke'a i Toma. O ile się nie mylę miała na imię Caroline, ale głowy sobie uciąć nie dam. Z niewiadomych przyczyn poczułam strach. Jakby dziewczyna miała w następnej kolejności, po wybraniu odpowiedniego błyszczyka wyciągnąć dubeltówkę i mnie przestrzelić. Skarciłam się za to, niemniej nie zamierzałam podchodzić do blondynki. Zamarzyło mi się stanie się niewidzialną. Gdyby tylko któreś z perfum po mojej prawej okazały się miksturą niewidzialności. Tak, mogłam pomarzyć. Na moje nieszczęście Caroline ruszyła w stronę półki obok której stałam. Przełknąwszy głośno ślinę, zamierzałam jeszcze jakoś się wywinąć, ale to nie był mój dzień, bowiem ona nie szła do perfum, ona szła do mnie. Promienny uśmiech ozdobił pomalowane bordową szminką usta dziewczyny.
- Aspen, cześć! - powiedziała, a jej głos brzmiał trochę inaczej niż tamtego wieczoru. Może to kwestia trzeźwości? Nie wiem, bardziej skupiłam się na jej wyglądzie. Caroline była wysoka, mogła mieć nawet ponad metr siedemdziesiąt pięć, jeśli nie metr osiemdziesiąt. Mimo wszystko i tak ubrała buty na obcasie, które idealnie podkreślały jej długie, smukłe, opalone nogi. W Crow Cove słońce nie świeciło często, no i mieliśmy jesień, dlatego domyśliłam się, iż używała samoopalacza, albo chodziła na solarium. Mimo to Caroline nie była sztuczna. Jej mocny makijaż nie był tapetą, a ułożone na szczotkę, jasne włosy nie były wylakierowanym kaskiem. Pasowało jej to, dodawało takiej otoczki pewnej siebie, wygadanej, młodej kobiety. - Miło cię widzieć. - Pochyliła się, żeby ucałować mój policzek, a ja poczułam przyjemną woń kwiatowej mgiełki. Owszem, Caroline nie była Luke'iem, lecz mój polik i tak oblał się czerwienią.
- Cześć - palnęłam, również składając pocałunek na jej gładkim poliku.
- Sobotnie zakupy? - Dziewczyna rozmawiała ze mną jakbyśmy były starymi znajomymi. Zdawała się tak samo pozytywna jak Tom Fobres... Boże, czy wszyscy małomiasteczkowi ludzie tacy są? 
- Tak jakby, potrzebuję płatki kosmetyczne i... - Spojrzałam na nią jakby w panice. Koszyk Caroline pełen najróżniejszych mazideł rzucał się w oczy. - Czerwoną pomadkę. - Nawet nie zastanowiłam się dobrze nad swoimi słowami.
- Tu nie dostaniesz. - Machnąwszy ręką, poszła w jedną z alejek, gdzie widniały chusteczki do demakijażu, zmywacze do paznokci i jakieś preparaty na pryszcze. Blondynka wrzuciła to, czego szukałam do mojego koszyka, a ja dodałam tam jeszcze jeden z tych zaskórniakobójczych, magicznych płynów. - Będę robiła zamówienie na stronie Inglota, możesz się dopisać jeśli chcesz, te matowe ala w kredce są cudne... - Zaczęła swoją rozkminę na temat pomadek, podczas gdy ja tylko potakiwałam, udając, iż wiem o co chodzi, a prawda była taka, że nie miałam nawet pojęcia czym jest Inglot.
- Możesz mnie w sumie dopisać... - Siliłam się na uśmiech, kiedy wraz z Caroline udałyśmy się do kasy, żeby zapłacić za nasze zakupy. Miałam rację, była wygadana i bardzo jowialna, czego dziewczynie strasznie zazdrościłam.
Okazało się, że wspólne chodzenie po drogerii nie jest wcale takie złe. Zaczęłam chyba rozumieć istotę robienia zakupów ze znajomymi, bo wtedy więcej jest pogadanek niż zakupów. Wciąż jednak nie byłam do końca ufna, rozmawiając z nią. Mama zawsze powtarzała, że kobiety są sto razy gorsze niż mężczyźni. Są pamiętliwe, mściwe, wredne, obłudne. Caroline na taką nie wyglądała, niemniej nie zamierzałam ryzykować.
Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, poczułam przeszywające zimno, dlatego mocniej opatuliłam się rudym, wełnianym swetrem, który miałam na sobie.
- To co, kiedy idziemy gdzieś jeszcze? Może ciuszki? 
- Innym razem. - Mimo wszystko tak nagle nie stałam się ogromną fanką zakupów i raczej do dziś mi to nie grozi. - Serio, potrzebuję znikać, bo ten... mama wróci z Chagford, dziś nie poszła Pokreślonego Domu...
- Pracuje nad malunkami stamtąd? - Caroline przejrzała telefon i napisała smsa. - Ciekawe są chociaż? - Skinęłam.
- Są niesamowite. Każdy ma w sobie coś, co po prostu zapiera dech w piersiach, musiałabyś zobaczyć, Caroline.
- Widziałam. - Wzruszyła ramionami. - Nie wzrusza mnie sztuka, już prędzej teatr, kino. Ale podziwiam ludzi, którzy są na nią wrażliwi. - Szczery uśmiech wdarł się na moje usta. - Nie powinnam cię tu zostawiać, bo to kurewsko chamskie. - Wtem usłyszałam warkot silnika. To nie był pick-up, tym razem... Luke przyjechał na motocyklu. - Dlatego załatwiłam zastępstwo, spadam na teatralne, ale kiedyś się zgadamy. Sulivan poda ci mój numer.
Pełną uwagę poświęciłam temu jak poprawia rozwichrzone włosy po zdjęciu kasku i przegryzając dolną wargę, podchodzi do nas. Coś było w Luke'u takiego, że gdy na niego patrzyłam, powietrze tak nagle stawało się gęstsze, a grunt pod nogami niemal mi ulatywał. Zaczerwieniłam się... od samego patrzenia w jego stronę. A miałam odpuścić...
- Co jest, Care? - Chłopak spojrzał najpierw na nią, a potem kładąc dłoń w tali Caroline, ucałował ją w polik. Oni wszyscy chyba mieli jakiś fetysz do tych pocałunków.
Cholera, drapiesz. - Oberwał kuksańca w bok, na co tylko zacmokał.
- Powinnaś zacząć jeść mydło, Blondi.
- Tak, świetnie. Miałeś podrzucić mnie na Plants, ale wrzosowiska są dalej, podrzuć Aspen. - Dopiero wtedy jego błękitne oczy zlustrowały mnie całą. Luke skinął, a Caroline pokiwała mi, jednak wcześniej się zawahała. - Albo nie. Jest ładnie, macie czas, a ja nie bardzo...
- Co ty robisz? - Sulivan zarechotał, kiedy dziewczyna zabrała kask i kluczyki, a potem bez słowa wsiadła na motor. Nie zareagował jednak, nie kłócił się, tak po prostu pozwolił blondynce odjechać, by następnie zwrócić się w moją stronę.
- Jest wspólny, a Care płaciła za naprawę, gdy go prawie zajechałem, więc nie mam nic do gadania. - Westchnął ciężko. - Baby. Ale chyba lepiej, że spędzę czas z tobą, nie z tą wariatką. - Jak zwykle z początku... musiałam się oswoić, by zacząć normalnie z nim rozmawiać. - Idziemy do pensjonatu, czy masz lepszy pomysł?
- Jest po piątej, zaraz zrobi się ciemno... - Oblizałam usta, zerkając w stronę Luke'a. - Naprawdę masz czas?
- Tak, miałem pierwszą z rzędu poranną zmianę, więc do dziewiątej następnego dnia w sumie nic nie robię. - Chłopak przeczesał włosy palcami. - Ty musisz wrócić do dziesiątej jeszcze dzisiaj, hm?
- Chyba. - Owszem, chciałam do łóżka, ale skoro miałam okazję spędzić trochę czasu z Luke'iem... Dlaczego by nie... - Pokreślony Dom stoi pusty.
- Postanowione, znam taki fajny skrót.
- Wiesz, że wolę tradycyjne drogi.
- Wciąż mi nie ufasz? - Spojrzałam na Luke'a z figlarnym uśmiechem.
- Może.
- Morze jest głębokie i szerokie, Aspen Barymoore. - Puściwszy mi oczko, ruszył w swoją stronę. No tak. Był Luke'iem Sulivanem, a gierki słowne widniały jako jego domena. 
~*~

V. "Jeśli mógłbym latać"

      Kolejne dni były o wiele cieplejsze niż poprzednie. Słońce wyszło zza chmur, a kolorowe liście kąpały się w jego promieniach, sprawiając, że człowiek coraz chętniej wychodził na spacery. Uwielbiałam spokój, który panował w Crow Cove. Kiedy przechadzając się po wrzosowiskach byłam w stanie usłyszeć, jak martwe liście chrupią pod moimi butami, potrafiłam oddać się tej muzyce w pełni. Szum nienagich jeszcze drzew, gwizd zawiei. Przyroda wpływała na mnie niesamowicie, wtedy potrafiłam zamyślić się na dobre, kontemplować sens istnienia, albo wyobrażać sobie twarz pewnego przystojnego blondyna, nieważne. Zmierzam do tego, iż nie była istotna treść moich myśli, istotny był fakt, że mogłam po prostu iść, wdychać do płuc to ostre, jesienne powietrze, opuścić powieki i rozkminiać. Jakbym znalazła się zupełnie w innym świecie. Myśli ulatywały jedna po drugiej, zmartwienia bez większych ceregieli ginęły w tłoku, jakby w ogóle ich nie było. Istniałam wyłącznie ja po środku listowia. Zupełnie sama, przepełniona niewinnością i beztroską. Niczym prawdziwe, nieświadome dziecko. Bo czasem warto wracać do tego, co dziecinne. Kiedyś świat wydawał się przecież taki piękny, kolorowy, pełen cudownych aspektów. Potem dorosłam i zgubiłam gdzieś swoje marzenia, spostrzeżenia, a niewinność spłonęła w ogniu nieprawych myśli, uczuć, czynów. Każdy dorasta, ale nie każdy wyzbywa się swojej wewnętrznej delikatności, wrażliwości na świat. Ja miałam tylko siedemnaście lat, owszem. Nie wiedziałam nic o dorosłości, przynajmniej nie powinnam była wiedzieć. Nie mówię, że moje życie wyglądało jak beznadziejny tor niepowodzeń, jasne, że nie. Po prostu... zostałam zobligowana by prędzej dorosnąć. Zmieniałam swoje miejsce zamieszkania tak wiele razy... Mama wiele razy opowiadała mi o sobie, o tym jak wyglądało jej dzieciństwo, jak wyglądała jej młodość. Mówiła o wszystkim, począwszy od powodzeń, skończywszy na porażkach, a ja przejmowałam się tym bardziej niż powinnam. Oczywiście nie miałam jej za złe, bo komu innemu miała się wylać? Niemniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że niektóre zdarzenia będę rozkładać w głowie na czynniki pierwsze, a wykonując takie operacje coraz częściej zacznę myśleć trochę inaczej. Zgadza się. Miałam tylko siedemnaście lat, byłam... dzieciakiem. Ale wiedziałam dużo o otaczającym mnie świecie. Dostatecznie dużo, by stwierdzić, że całą sobą nie chcę dorastać. Lecz taka jest kolej rzeczy. Rodzimy się, poznajemy to co dobre, dorastamy - dotyka nas zło. Upadamy, czujemy bezsens, a potem motywujemy się by wstać.
O ironio. Poczułam jak tracę grunt i ląduję kolanami na chodniku. Środowego popołudnia zdecydowałam, że pospaceruję po miejscowym parku, ale nie byłabym sobą gdybym wychodząc z niego, nie zahaczyła butem o krawężnik. Moje poliki oblał rumieniec wstydu. Na szczęście nikt szczególny tego nie widział... No oczywiście, wykrakałaś.
- Aspen, nic ci nie jest? - Usłyszałam zmartwiony, męski głos. Tommy Forbes podbiegł do mnie prędko i pomógł wstać, na co stałam się wręcz purpurowa.
- Nie, wszystko gra, dziękuję. - Spuściłam wzrok na swoje buty, by nie musieć patrzeć mu w oczu. - Jestem po prostu niezdarna.
- A tam zaraz niezdarna, chodnik krzywo położyli. - Zaśmiałam się cicho, bo powiedział to takim tonem, jakby mówił o najbardziej oczywistej oczywistości. - Ale masz zimne łapki. - Dopiero wtedy zorientowałam się, że wciąż trzyma moją rękę, dlatego niepewnie ją zabrałam i schowałam do kieszeni bordowego polaru, który miałam na sobie. - Nie wyznajesz kurtek, hm? - Skinęłam. Nie chciałam odstraszać Toma swoją małomównością. Był taki uprzejmy...
- Tak, nie znoszę kurtek, dlatego cały rok mam katar - przyznałam szczerze. Dalej, Aspen, przełam się!
- A w grudniu? - Chłopak uniósł obie brwi.
- Bunkruję się w domu. Zapadam w sen, jak niedźwiedzie. - Tym razem to Tom się zaśmiał, a potem jakby nigdy nic objął mnie ramieniem.
- Chodź, napijemy się kakao... oczywiście jeśli masz wolną chwilę, ale śmiem podejrzewać, że piekielnie się nudzisz. - Był taki otwarty... Nawet Fletcher mówił mniej niż Tommy, a Fletcher mówił ponad wszelką wątpliwość zbyt wiele w krótkim czasie.
- W sumie to wiedziałam, że idziesz i zwabiłam cię do siebie podstępem, bo potrzebuję towarzystwa - powiedziałam, unosząc głowę. Tom ciągle promiennie się uśmiechał, a to dodało mi odwagi.
Wciąż objęta przez Forbesa, minęłam zakręt, by po drugiej stronie Bridge Street dostrzec starty już napis „Doll's House" na szybie starego, wiktoriańskiego budynku. Kawiarnia była przytulna, niewielka, wyposażona w kilka drewnianych stolików. Przy każdym stały przynajmniej dwa krzesełka, których oparcia przypominały wiklinowe serca. Na ścianach natomiast zawisły trzy plakaty tej samej wielkości. Pierwszy przedstawiał kobietę z lat pięćdziesiątych, która nalewała kawę jakiemuś mężczyźnie, następny był rysunkiem babeczki, a pomiędzy nimi znalazł się taki z kaligraficznym napisem „smacznego!". Wszystkie czarno-białe. Cała kawiarnia była utrzymana w przybrudzonym, różowym kolorze, który idealnie zgrywał się z ciemnodrewnianym umebleniem.
Poczułam ciepło, które przeszło mnie całą, dodatkowo przyjemna woń świeżych ciastek pieściła nozdrza... mogłabym zostać tam do rana. W tamtej chwili byłam już pewna, że znalazłam to ogrzane, zaciszne miejsce, gdzie miałam przychodzić codziennie, by móc oddać się rysowaniu.
- To jest twoje... - Z zamyślenia wyprowadził mnie głos Toma. Chłopak postawił przede mną szklany kubek wypełniony gorącą czekoladą, a sam trzymał w dłoni filiżankę ze zwyczajną, czarną kawą - a to moje. - Uśmiechnął się znów. Zaczęłam się zastanawiać, czy uśmiech w ogóle schodzi z jego ust.
- Dziękuję, naprawdę dzięki, zaraz ci oddam...
- Daj spokój, Aspen, stać mnie na postawienie dziewczynie kakao. - Machnął ręką.
- No tak, ale... - Założyłam włosy za uszy. - Dziękuję.
- Drobiazg. - Oblizał spierzchnięte wargi, a ich owiany stan zdecydowanie przeszkadzał chłopakowi, dlatego zdecydowałam się mu pomóc. Wyciągnąwszy z kieszeni bluzy małe pudełeczko, podałam je Tomowi. - Co to?
- Wazelina - odparłam bez namysłu, na co zaśmiał się znacząco. - Na twoje usta. Żeby nie pękały - wyjaśniłam.
- Mhm... moja seksowna wyobraźnia podpowiada co innego. - Mimo uprzedzeń otworzył pudełko i posmarował swoje wargi kojącą mazią. - Mmm... pomarańczowa!
- Mam jeszcze czekoladową, ale wolę tę, bo tamtą zjadam. - Chłopa zarechotał, chcąc oddać mi pudełeczko, ale skinęłam na niego. - Zatrzymaj, tobie bardziej się przyda.
- Wazelina. - Pokręcił z niedowierzaniem głową, lecz ostatecznie wrzucił niewiadomy powód żartów do kieszeni. - Luke'owi też dałaś?
- Wazelinę? On chyba nie potrzebuje. Sama nie wiem, czy to ma znaczenie? - Zmarszczyłam nos. - Tylko się nie udław ze śmiechu. - Wywróciwszy oczyma, pomieszałam gorącą czekoladę i wzięłam łyk. - Chciałam dobrze, Tom!
- Wiem. - Otarł łzy rozbawienia. - I nie mów mi Tom.
- To twoje imię, jak mam mówić?
- Tommy. - Wzruszył ramionami. - Tom brzmi poważnie. Tommy pasuje do śmieszka, którym jestem.
- W porządku, Tommy. - Uśmiechnęłam się szeroko. Bez narkotyków, papierosów, alkoholu i dziewczyn dookoła był naprawdę w porządku. Polubiłam go.
- No, a teraz opowiadaj, ty i Luke. - Poruszył zabawnie brwiami.
- Ja i Luke co? - Nim się obejrzałam opróżniłam kubek do połowy. - Nie widziałam go od kilku dni. Ostatnio w niedzielę, bo wpadł przynieść pani Jenkens jakieś pudła. Chyba nie miał humoru, więc nie rozmawialiśmy zbyt długo.
- Ach... no tak. - Tommy sięgnął po swoją kawę. - Luke ma napiętą relację z babcią i się wkurza na całą sytuację. Ma teraz... trudny okres w życiu. Dlatego byłem zaskoczony, że przyszedł na imprezę, dodatkowo z dziewczyną.
- Och, rozumiem. - Właściwie nie rozumiałam, ale nie chciałam dowiadywać się o problemach Luke'a z ust Toma. To byłoby nie fair wobec tego pierwszego. - Słyszałam o „złej opinii" i innych tego typu bzdetach.
- To sprawy sprzed lat, Aspen. - Tommy potarł kark. - Wiele się w nim zmieniło... Opowiadał ci o...
- Nie - weszłam mu w słowo. - Nie opowiadał, dlatego ty też nie mów.
- Nie jesteś ciekawa?
- Szanuję go i z szacunku nie będę o nim dłużej rozmawiać. - Forbes uśmiechnął się znów, tym razem jego uśmiech był jednak pełen uznania.
- Dobra z ciebie partia - mruknął. - Luke to mój najlepszy kumpel, przynajmniej był nim przed... tym... Myślę, że spadłaś mu z nieba.
Nie odparłam nic, a Tom po prostu zmienił temat, jednak moje myśli wciąż krążyły wokół Sulivana. Zastanawiałam się co przeżywał i tak nagle zapragnęłam go wesprzeć, choć nawet nie wiedziałam czy byłabym w stanie.
~*~

    Bezczynnie wpatrywałam się w wybrakowany sufit, jakbym podświadomie próbowała zliczyć jego uszkodzenia, bądź przecieki. Nie miałam pojęcia dlaczego to robię, ale nie potrafiłam znaleźć sobie innego zajęcia. Czułam przeżerającą mnie od góry do dołu pustkę. Ja byłam, żeby być. Oddychałam, żeby oddychać, jakby moja egzystencja nie miała najmniejszego celu. Jakbym okryła się bezsensem. Słyszałam wyłącznie deszcz, który opadał na szyby, raz po raz zagrzmiało... Słyszałam swoje własne zaciąganie się powietrzem, bicie serca i chyba tylko ta fizyczność sprawiła, że byłam pewna, iż nie umarłam. Słyszałam myszy harcujące pod podłogą. Słyszałam muzykę graną przez stary pensjonat na wrzosowiskach. Wiekowe budynki mają bowiem w sobie coś, co pozwala udowodnić, że one żyją. Mieszkania nie, tylko domy tak potrafią, bo kiedy człowiek wyłączy górnolotne myślenie, ustanie, nie poddając się gnającej do przodu codzienności, kiedy człowiek zechce posłuchać - skrzypiące, spróchniałe już deski opowiedzą niesamowite historie o tych właśnie, którzy nie chcieli słuchać. Na podstawie wydawanych dźwięków, na podstawie ukrytych przejść, na podstawie mosiężnych mebli, na podstawie wszystkiego, co kiedykolwiek zostało dotknięte ludzką dłonią. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, wsłuchać, poczuć i po prostu oddać... Lubiłam to i ceniłam w sobie, iż potrafiłam tak od czasu do czasu znaleźć się po drugiej stronie. Czułam, jakbym żyła w dwóch różnych światach - w tym realnym, na który zazwyczaj się wyłączałam - i w swoim własnym, gdzie wolałabym spędzić życie. Nagle zorientowałam się, że łzy spływają po moich policzkach. Tak bez uzasadnienia, gdy leżąc po środku wielkiego, małżeńskiego łoża z ołówkiem na piersi i zeszytem rozłożonym tuż obok, rozpłakałam się na dobre.
Mimo wszystko twarz przetarłam w porę, ponieważ ni stąd, ni z owąd drzwi pokoju uchyliły się z łoskotem. Podnosząc się na łokciach, spostrzegłam kogoś, kogo nie spodziewałabym się o tej godzinie w pensjonacie. Dochodziła przecież północ. Zmarszczyłam więc nos, kiedy bezceremonialnie rzucił się na materac, przy okazji kładąc sobie mój zeszyt na brzuchu. Nic nie mówił. On tylko leżał i tak jak ja wpatrywał się w sufit. Niepewnie wróciłam do poprzedniego zajęcia, lecz nie potrafiłam się skupić.
Mój wzrok uciekł na jego przystojną buzię, delikatnie rozchylone wargi, przekłute czarnym kolczykiem, przymrużone oczy, zadarty nos, wydęte policzki. Niby zwyczajny, taki jak w niedzielę, kiedy widziałam go po raz ostatni, ale zdawało mi się, że Luke'a coś trapi, że potrzebuje osoby, która... wesprze go. Jednak co miałabym powiedzieć, nie znając jego życiowej sytuacji, a wypytanie chłopaka odpadło na starcie. Nawet nie drgnął. Wciąż po prostu leżał, wpatrywał się w sufit i oddychał coraz wolniej, pełną piersią. Niemniej czułam, że coś nie gra. Ktoś zburzył, albo coś zburzyło granicę między tym trochę przerażającym, sarkastycznym Luke'iem, którego poznałam w Pokreślonym Domu, a między dawnym przyjacielem Toma Forbesa. W tamtej chili zapragnęłam poznać jego obie strony. Jakkolwiek niewłaściwe było pchanie się w relację z tajemniczym Sulivanem, pragnęłam niewłaściwego.
Przysunęłam się trochę, usiadłam i otworzyłam zeszyt, który wcześniej trzymał on, na ostatniej stronie. Luke przeniósł na mnie pytające spojrzenie, podczas gdy ja zapisałam coś w lewym, górnym rogu. 
2015-11-17. L.S.
- Wylej się - mruknęłam, podając mu zeszyt. - Obrócę się, a ty wyrzuć tu wszystko, możesz potem zabrać tę kartkę. - Musiałam odchrząknąć, ponieważ mój głos zmienił się przez długie milczenie. Koniec końców nie odezwałam się słowem od kolacji, bo nie miałam nawet do kogo.
- Po co? - Luke uśmiechnął się kpiąco. - Jaki sens ma... to? - Chłopak niczym uderzony przez piorun począł ruszać ręką w górę i w dół, a potem w prawo i w lewo, po chwili zagryzdał wszystkie strony świata na kartce. - Już. Oto co, kurwa, czuję.
- Lepiej? - Pokręcił przecząco głową, dlatego przewertowawszy stronę próbowałam ująć jego dłoń w swoją, jednak była za duża... duża, miękka i zimna. Luke tylko wywrócił oczami, a podawszy mi ołówek, to on prowadził moją rękę.
- Co teraz? - Dla wygody usiadłam jak dziecko na jego kolanach.
- Zamknij oczy, odchyl głowę i wyobraź sobie coś. Cokolwiek. - Wykonał polecenie. - Narysuj to moją dłonią.
- Żartujesz? - Zaśmiał się szczerze. - Nie narysuję... tego


- Narysujesz, obiecuję, tylko musisz zdradzić co to było. - Obróciłam głowę, czując przyjemne ciepło, rozlewające się po całym wnętrzu mojego ciała. Nie wiedziałam, że jesteśmy tak blisko, ale Luke'owi ta bliskość nie przeszkadzała.


- Empire State Building... Panorama Nowego Joru z perspektywy wieżowca... - wyszeptał, na co skinęłam. Nigdy w życiu nie dostałam się na Empire, nawet bym na to nie wpadła, jednak próbowałam wyobrazić sobie wizję Luke'a, który niespodziewanie zaczął prowadzić moją dłoń.
Obrazek stworzyliśmy razem w milczeniu i skupieniu, lustrując kartkę w każdym calu. To była nasza wspólna praca, wymyślona przez niego. Czułam oddech Luke'a na swoim karku. Wtedy było mi lepiej, chociaż wiele się nie zmieniło, wciąż rysowałam, wciąż słyszałam tylko bicie serc... tyle że dwóch. Co w sumie całkiem zmodyfikowało sytuację. Nie byłam sama. Miałam obok żywą osobę, która również czuła, rozmyślała, tworzyła... Jeszcze nigdy nie czułam się tak pełna jak wtedy, gdy miałam go przy sobie.
- Kiedyś zobaczę Nowy Jork z tej perspektywy i to porównam - powiedział, gdy skończyliśmy.
- Ten budynek będzie bardziej na prawo. - Powiodłam palcem wzdłuż nijednolitej struktury kartki. - A ten powinien być większy.
- Stałaś...
- Nie. - Zaśmiałam się. - Tak myślę.
- Pożyjemy zobaczymy. - Luke zaczął wertować zeszyt, jakby to było dla nas normalne. Jakby każdego wieczoru zjawiał się znikąd, sadzał mnie sobie na kolanach i sprawdzał, czy przypadkiem nie narysowałam czegoś nowego.
- Możesz tego nie ruszać? - Westchnął, lecz w ostateczności oddał mi moją własność. - Dziękuję. - Przez chwile po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. - Co tu robisz, Luke?
- Aktualnie siedzę. - Wywróciłam oczyma. - Wpadłem do babci z... pudłami... długa historia. - Machnąwszy ręką poprawił poduszkę pod swoją głową. - Zaczęła się burza, dlatego kazała mi zostać, a teraz... - Wyłożył się na materacu. - Idę spać.
- Umn... okej. - Niepewnie przeczesałam wilgotne po kąpieli włosy palcami. - Tyle, że... to moje łóżko.
- Serio? Nie zauważyłem. - Luke zachichotał cichutko.
- Ten pensjonat ma z dziesięć sypialni.
- A ja wybrałem twoją - szepnął, dlatego bez słowa wstałam z posłania. - Hej, Aspen, a ty gdzie?!

- Prześpię się w jednej z dziewięciu pozostałych. - I zniknęłam za drzwiami, zostawiając całkiem osłupiałego Luke'a samego. 

wtorek, 2 lutego 2016

IV."Miasto duchów"

Nie lubiłam klimatu miejsc, jak tamto. W dusznym powietrzu unosiły się kłęby dymu papierosowego, a ludzie, między którymi byłam zobligowana się przeciskać, patrzyli na mnie z góry. Nie czułam się swobodnie, w pewnej chwili pomyślałam nawet, że powinnam cofnąć się i odejść, ale z drugiej strony... Ciągnęło mnie do Luke'a, jak do nikogo innego. Chciałam za wszelką cenę ubiegać o jego uwagę, choć wiedziałam, że to zgubne. Chłopcy jak on nie lubią dziewczynek jak ja. Oni wolą wyzwania, wolą pewne siebie, piękne kobiety. Przynajmniej tak widać na filmach i nawet jeśli ostatecznie główny bohater schodzi się z główną bohaterką - niezauważalną „szarą myszką", to nie był film. Tutaj jakkolwiek nie zaplanowałabym sobie naszej relacji, życie i tak poszarpało mną jak tylko zechciało. To trochę bolało, przy okazji irytując. Bo skoro ja miałam się starać, będąc dla chłopaka obojętną lub gorzej, będąc dla niego zabawką, po co się w to pchałam?
- Tu jesteś. - Dobiegł mnie głos blondyna, dlatego uśmiechnęłam się szeroko. Przeczesałam włosy palcami, a potem spojrzałam na Luke'a z dołu. Był ubrany w białą koszulę, czarne spodnie, krawat... Miał przypiętą do piersi plakietkę z nazwiskiem, zatem domyśliłam się, że pracował w tym barze.
- Cześć - palnęłam, bo nie było mnie stać na nic innego. Czułam się bardziej onieśmielona.
- Przebiorę się tylko i możemy znikać. - Skinęłam na jego słowa. - No powiedz coś, Aspen! - Zaczął tak uprzejmie rechotać. Nie byłam na niego zła, byłam zła na siebie, bo znów zarumieniłam się od samej brody, po cebulki włosów.
- Umn... - Oblizałam usta, bawiąc się palcami. - Gdzie pójdziemy? Wiesz, przed dziewiątą chcę być w domu... Nie lubię imprez jeśli o to chodzi...
- Spokojnie, dzieciaku. - Oberwałam kuksańca w bok. - To nie będzie żadna impreza. Małe spotkanko towarzyskie, ale obiecuję, że jeśli ci się nie spodoba, olejemy ich wszystkich.
Jakich ich wszystkich?! Ścisnęło mnie w żołądku. Poczułam się ostatnią kretynką, ponieważ nie miałam pojęcia co robić. Bałam się znajomych Luke'a. Co jeśli mnie nie polubią? Z resztą... czy on mnie lubił? Moja twarz wyrażała wtedy czarną rozpacz.
- Wrzuć na luz - mruknąwszy dosłownie wskoczył za bar i podał mi szklankę pepsi. - Wypij. - Powąchałam napój, na szczęście nie był z alkoholem. - Aspen, sama chciałaś się ze mną spotkać. - Z tobą, nie z twoimi znajomymi.
Nie odważyłam się jednak protestować. Przytaknęłam Luke'owi i zamoczywszy wargi w gazowanym, spojrzałam jak znika na zapleczu. Świetnie, zestresowałam się jeszcze raz tak bardzo. Słusznie.


Po dwudziestu minutach zaparkowaliśmy pick-upem przed wiktoriańską willą niedaleko portu. Luke otworzył mi drzwi, spojrzał na posiadłość, a potem w drugą stronę, na otwarty przed nami kanał La Manche. Ten widok... Gdy ze wzgórza obserwuje się wodę oraz port wraz z latarnią na jej tle. Chłodny wiatr niemal przeniknął moją skórę, lecz nie przejęłam się tym szczególnie. Całą uwagę poświęciłam temu, co pieściło moje oczy. Miałam wizję rysunku! W amoku założyłam za ucho wystający z kucyka kosmyk blond włosów, przy okazji naciągnąwszy na dłonie rękawy czarnego swetra. Po raz drugi odniosłam wrażenie, że Crow Cove chce zatrzymać mnie przy sobie na wieki.
- Wejdźmy do środka. - Luke zaszedł mnie od tyłu, dlatego prawie podskoczyłam ze strachu. - Nie bądź taka lękliwa, kaczuszko. - Zmarszczyłam nos, by następnie spojrzeć w dół. Przeklęty dziubek!
- Jasne... - Moje oczy krzyczały, że tak bardzo chcę zostać tu na zewnątrz z dala od ludzi, ale nie mogłam się tak odcinać. Czas zacząć choćby minimalne uspołecznienie.
- Mniej stresu, więcej luzu. - Objąwszy mnie ramieniem, ruszył do wejścia. Wtedy pomyślałam, że Luke może naprawdę mnie polubił. Niepewnie podniosłam głowę, by spojrzeć na jego linię szczęki. Był zbyt przystojny. Pachniał pięknymi, męskimi perfumami, a od jego ciała buchało takie przyjemne ciepło. Chciałam zostać w ramionach chłopaka na dłużej.
- Kto tu mieszka? - Próbując odwrócić swoją uwagę od Luke'a, skupiłam się raczej na posiadłości, a ona podobnie jak chłopak, zapierała dech w piersi.
Budynek musiał pochodzić z dziewiętnastego wieku, albo był choćby wzorowany na architekturze wiktoriańskiej. Choć teoretycznie patrząc całe miasteczko, a raczej stare budownictwo w Crow Cove odbijało przepych z epoki panowania królowej Wiktorii. Nie potrafiłam przypomnieć sobie roku uzyskania praw miejskich, lecz mimo wszystko czuć było ten klimat. Posiadłość nie była jednak jednolita. Przeważały tam chińskie akcenty, z dodatkiem gotyku i neoklasyku. Pięknie odrestaurowana rezydencja, przed którą stały dwa czarne, drogie samochody. Niestety jak o architekturze wiem cokolwiek, tak na motoryzacji nie znam się kompletnie, zatem zostańmy przy tym, iż auta były czarne i drogie.
- Właściwie to... - Na ganku stał chłopak, który niesamowicie mi kogoś przypominał. Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, brunet... - Właściwie to dom Camerona Hudsona. - Uśmiechnął się szelmowsko, a syn burmistrza, zdeptał papieros butem. Zdecydowanie wdał się w ojca. - Hej stary, mam nadzieję, że już się nie gniewasz.
- Ja? Gniewać się? - Brunet nie wyglądał na zdenerwowanego. Nie próbował też zabić Luke'a wzrokiem. Co więcej, przybili sobie piątkę, a to zdezorientowało mnie już całkiem. - O jedną laskę nie chodzi. - Machnął ręką. Kompletnie zgubiłam wątek.
- No widzisz. I po co te nerwy. - Sulivan zarechotał pod nosem. - Odnośnie. Poznaj Aspen Barymoore, jej matka-snobka konserwuje malunku z Pokreślonego Domu.
- Cześć - mruknęłam niepewnie.
- No hej, Cameron Hudson. - Ujął moją dłoń, a następnie musnął ją swoimi ustami. - Miło cię poznać, z resztą, każdą ładną dziewczynę jest miło poznać. - Chwila, co? Zmarszczyłam czoło, lecz posłałam mu uśmiech dla niepoznaki. Co to w ogóle było?!
- Starczy już, wbijamy na imprezkę. - Luke zacisnął palce na mojej talii, lecz wciąż byłam zbyt zaaferowana zachowaniem Camerona, by zwrócić na to uwagę.
- Wybacz stary, imprezka zamknięta. - Skinął na mnie. - Ile masz lat?
- Nie wygląda, ale jest pełnoletnia. I się nie sypnie. - Przestałam się nawet zastanawiać o co może im chodzić. Co ma być, to będzie.
- Na pewno? - Oboje wlepili we mnie znaczące spojrzenia. Wahałam się, ale skoro Luke tak powiedział... Chciałam spędzać z nim czas, poznać go...
- Oczywiście. - Wzruszyłam ramionami, a potem oblizałam usta. - Nie wiedziałam, że idziemy na imprezę, ubrałabym się, albo umalowała. - Wymyśliłam to na poczekaniu.
- To nie jest zwyczajna impreza, Aspen. - Cameron nadstawił ramię. Spojrzałam na Luke'a, lecz on tylko przytaknął. Zrobiłam to, ujęłam ramię Hudsona. - Chodź, przedstawię ci inne dziewczyny i Forbesa, bo wiem, że Waice'a już znasz. - Zapewne miał na myśli Chłopaka z Jachtu, a Forbes musiał być Tommym, o którym rozmawiali wcześniej.
Nie wiedziałam, czy robię dobrze, a gdy obróciłam się, by spojrzeć na Luke'a, dostrzegłam jak wita się z Fletcherem Waicem.

Wnętrze posiadłości było tak samo pełne przepychu, jak zewnętrzne zdobienia sztucznym złotem. Pokoje o biało-zielonych ścianach odbijały się od ciemno drewnianej podłogi. W środku panował trochę mniejszy chłód niż na zewnątrz, ale wciąż nie zamierzałam zdejmować czarnego swetra, pod którym miałam koszulkę na ramkach. Czułam się nieswojo i dziwnie.

Cameron zaprowadził mnie do salonu, gdzie przed telewizorem, z którego leciała muzyka, siedziały trzy dziewczyny wraz z jak mniemam Tomem Forbesem. Chłopak był dość wysoki, miał jasne włosy, wytatuowane ramie, kolczyk w brwi i przyjazny uśmiech na ustach. Z jednej strony wydawał się sympatyczny, lecz z drugiej cała kreacja jego osoby odrobinę przerażała.
- Towarzystwo! - Cameron przekrzyczał jakiś remiks, który drażnił moje uszy. - Poznajcie Aspen Barymoore. Ta nowa, wiecie. - Przytaknęli. Wiecie... co? Pytanie zrodziło się w mojej głowie. Ci ludzie coraz bardziej mnie przerażali. - Od lewej, Vera - wysoka, smukła szatynka. Wymalowana, dobrze ubrana, pełna wdzięku. Jej Luke ponad wszelką wątpliwość nigdy nie nazwał dzieciakiem. - Care, w sensie Caroline. - W środku siedziała uśmiechnięta od ucha do ucha, trochę szersza w biodrach, ale wciąż szczupła, blondynka. - No i Es. - Cameron pochylił się nade mną, wskazując na kolejną, trochę niższą od Caroline, blondynkę. - Nigdy nie mów jej imienia na głos - szepnął.
- Jak ma na imię? - odszepnęłam.
- Esmeralda. - Wyłącznie przytaknęłam. - Tamten palant to Tommy.
- Dzięki, deklu, jesteś taki konkretny. - Tom wywrócił oczami teatralnie by następnie „odebrać mnie" z objęć Camerona. Czułam się jak zabawka podawana z ręki do ręki. Mimo wszystko usiadłam tuż obok chłopaka, będąc lustrowaną przez natarczywe spojrzenia ich koleżanek. Zdecydowanie nie powinnam była tam przychodzić. Zaczęłam rozglądać się za Luke'iem.
- Ile ty właściwie masz lat? - No oczywiście. Czekałam na to pytanie.
- Osiemnaście - odparłam nieprawdę, bo Sulivan skłamał, że jestem pełnoletnia. - Młodo wyglądam, tak wiem. - Przegryzłam dolną wargę.
Potrzebowałam się przełamać. Chciałam umieć rozmawiać z nimi wszystkimi w taki naturalny, filmowy sposób, ale ja nawet nie wiedziałam o czym. Dla rozluźnienia chwyciłam szklankę, która stała przed Tomem. Napój wyglądał jak pepsi, lecz okazał się drinkiem. Upiłam łyk i naprawdę bardzo musiałam się postarać żeby się nie skrzywić.
- Tylko pozazdrościć. Za dwadzieścia lat wszystkie będą ci zawistne - odezwała się Caroline.
- Ty będziesz już po liftingu - zarechotała jej koleżanka Vera.
Spierdalaj, lepszy lifting niż twoja sztuczna dupa.
- O nie wierze, chcesz zrobić sobie dupę, idiotka! - I znów zaczęły się śmiać.
Chyba nie zrozumiałam ich poziomu... Dodatkowo ta muzyka w tle. Nie nazwałabym tego muzyką, ale umówmy się, że nie będziemy krytykować żadnego rodzaju. Niepewnie podniosłam wzrok na Toma, który popalał papierosa, chociaż nie... to chyba nie był papieros...
- Więc panienki i Forbes, koniec ploteczek. - Do pomieszczenia weszli Fletcher, Camerona oraz Luke, a mój wzrok zawisł na tym ostatnim. Poczułam się troszeczkę spokojniejsza. - Co tam ciekawego? - Cmeron usiadł między dziewczynami.
Opieprz się, Hudson. - Es dźgnęła go w bok. - Ciasno się zrobiło. - Zaśmiał się znacząco.
Ta rozmowa, ich słownictwo... Może ja naprawdę się do tego nie nadawałam? Dopadły mnie okropne wątpliwości. Chciałam wyjść, wrócić do posiadłości, zapomnieć o Luke'u, dla którego w ogóle wyszłam do ludzi. Przełknęłam głośno ślinę.
- Peszycie Aspen. - Usłyszałam głos Fletchera. - Jesteście okropni. - Łyknął coś, co chyba było drogą whisky, ale nie jestem pewna.
- Ojoj, Aspen jest bardziej brudna niż wy tu wszyscy, prawda? - Care sięgnęła po papierosa, albo jonita, którego Cameron przykładał do ust i wystawiła go w moją stronę. - Rozerwij się, młoda.
- Nie palę. - Dopiłam drinka do końca. Na całe szczęście było w nim więcej pepsi niż wódki. Dzięki ci Tom!
- Szkoda. - Dziewczyna zaciągnęła się dymem.
Przez kolejne piętnaście minut jednym uchem wpuszczałam ich rozmowy, by drugim je wypuścić, skupiałam wzrok na Luke'u i zastanawiałam się jaką drogę ucieczki obrać. Nie byłam w stanie przekonać się do tego typu rozrywki.
- O czad, kocham ten kawałek! - krzyknęła Vera i porywając Caroline do tańca, zaczęły poruszać się w rytm melodii, której nigdy wcześniej nie słyszałam. Po chwili dołączył do nich Fletcher, a ja westchnęłam ciężko.
Sulivan chyba zorientował się, że mam dość, gdyż wstał, otrzepał spodnie i spojrzał po towarzystwie. On nie wypił nic, ponieważ prowadził, ale wypalił dwa zwyczajne Marlboro ze swojej kieszeni.
- Będziemy się zwijać. Mamy inne plany. - Pozostali zarechotali znacząco, a Es wywróciła oczami.
- Tak to się teraz nazywa, inne plany. - Care ucałowała Luke'a w policzek, a później ze mną zrobiła to samo. Niepewnie roztarłam błyszczyk na kości jarzmowej. - Do zobaczenia, huh?
- Chyba tak - palnęłam.
- Miło było pogadać. - Tommy przybił z Luke'iem piątkę, a potem ucałował moją dłoń.
I robiła to każda kolejna osoba, co sprawiło, że czułam się dziwnie niezręcznie. Jeszcze raz tak bardzo jak przez cały wieczór. Dopiero Cameron zmienił taktykę i po muśnięciu mojego polika, wyszeptał mi na ucho.
- Wbijaj jak Sulivan cię zanudzi. Ja jestem zabawniejszy. - Puścił mi perskie oczko i oblizał usta. Wtedy naprawdę chciałam być już jak najdalej stąd...

~*~


Milczałam wpatrując się w jeden punkt na desce rozdzielczej pick-upa. W samochodzie było odrobinę cieplej niż w posiadłości Camerona Hudsona, ale mimo wszystko czułam chłód. Moje uszy pieściła cichutka muzyka, która leciała z radia. Luke włożył płytę do odtwarzacza, gdy wyjeżdżaliśmy, a była to płyta Pink Floyd. Atmosfera zrobiła się zupełnie inna. Nie miałam w sobie takiego skrępowania, mogłam spokojnie się zamyślić i nawet nie udawać, że potrzebuję coś powiedzieć na dany temat. Luke również milczał, wystukując palcami rytm na udzie. Nie była to jednak krępująca cisza. Lubiliśmy ją, przynajmniej ja lubiłam. Odezwałam się więc dopiero gdy skręcił w stronę wrzosowisk.
- Jedziemy do pensjonatu? - zapytałam. Chłopak tylko uśmiechnął się szelmowsko, następnie motając mnie swoimi błękitnymi oczyma.
- Chcesz pójść ze mną gdzieś jeszcze? - wzruszyłam ramionami. - Przyznaj się, Aspen, masz ochotę pokręcić się przy mnie.
- Okej, przyznaję - odparłam. - Jesteś tu jedyną osobą, którą tak właściwie trochę już znam. - Uznałam, że to wytłumaczenie będzie trafne. Luke zaśmiał się i pokręcił z niedowierzaniem głową, a potem zawrócił.
- Nie rozumiem cię - powiedział. - Dlaczego tak ciężko jest z kimś pogadać?
Musiałam zastanowić się nad odpowiedzią, na szczęście on nie naciskał. Moje przemyślenia zajęły sporo minut, nawet nie zorientowałam się kiedy straciłam poczucie czasu. No bo, ugh, rozpatrzmy to pytanie.
 Dlaczego tak ciężko jest z kimś pogadać? Jeśli ta osoba nie zamierza gadać? Nie chcę wyjść na idiotkę przy obcych ludziach... Powinnam poczekać aż ktoś wykaże chęci rozmowy ze mną. 
Kierowałam się tym przez całe życie, dlatego tak naprawdę nigdy nie miałam z nikim lepszego kontaktu niż z mamą. Rówieśnicy okazali się chyba najbardziej problemowi. Nikt przecież nie rozważa opcji zawarcia nowej znajomości z kimś, kto siedzi cicho, okazyjnie mrucząc pod nosem „tak" lub „nie". To dwudziesty pierwszy wiek. Teraz ocenia się ludzi. Krytykuje za inność. Spisano kiedyś słowa: „Drzazgę w cudzym oku dostrzeżesz, belki w swoim nie widzisz". No bo przecież wszyscy jesteśmy tolerancyjni. W kwestii seksualności, koloru skóry, wyznawanej religii. Kiedy dochodzi do konfrontacji dwóch osób z różnym poglądem na codzienność... tolerancja się kończy. Uznałam więc, że lepiej milczeć, niż być braną za wariatkę. Lecz dla paradoksu. Skoro „normalność", jako pojęcie względne, jest zła w dwudziestym pierwszym wieku, bowiem tylko wariaci są coś warci.
- Wystarczająco wstydu robię sobie samym nic niemówieniem - palnęłam, gdy Luke stanął przed wysoką bramą przy kolejnej wiktoriańskiej posiadłości, podobnej do tej, w której mieszkał Cameron. - Luke, chyba wolę wrócić do domu niż...
- Spokojnie, kaczuszko, nie wysiadaj, jedziemy dalej. - Zmarszczyłam nos, ale postanowiłam nie pytać. - No i wcale nie robisz sobie wstydu. Po prostu mnie rozbawiasz. - Uczynił jak powiedział, to znaczy wyciągnął pęk kluczy ze schowka w pick-upie i nawet nie gasząc silnika poszedł otworzyć mosiężną bramę.
Zastanawiałam się do kogo z kolei należała ta posiadłość. W żadnym oknie jednak nie paliło się światło, a było przed ósmą. Prawdę mówiąc styl, w którym postawiono obie budowle, przypominał trochę kreację zewnętrzną Pokreślonego Domu, ale czy to miało jakiś związek? Może historyczny? Nie wiedziałam, a gdy Luke wrócił, zapomniałam o swoim zaciekawieniu. Samochód ruszył znów. Wtedy bardziej skupiłam się na tym, co widniało za oknem.
Crow Cove miało samo w sobie wiele tajemnic, ale nigdy w życiu nie spodziewałabym się czegoś tak absorbującego za jedną, mosiężną bramą. Jechaliśmy trochę zarośniętą ścieżką pod górkę. Z jednej strony płynęła rzeka, która chyba wpadała do kanału La Manche, a z drugiej widniały bagna. Wszystko okalały różne okazy drzew, a że była jesień, ich zmokła woń roznosiła się wzdłuż i w szerz całej doliny.
- Pięknie tu. - Udało mi się wydusić tylko te dwa słowa, co rozbawiło Luke'a. Skinął, wskazał na przednią szybę. Gdy zaparkował, mogłam dostrzec niesamowicie zakończone urwisko.
Bez słowa otworzyłam drzwi i ruszyłam przed siebie. Stanęłam dopiero niedaleko skały na listowiu. Byliśmy w lesie, chyba prywatnym, lecz nie przejmowałam się konsekwencjami. Warto było zobaczyć to miejsce. Warto było pobrudzić buty błotem i warto było przesiedzieć tę godzinę w towarzystwie znajomych Luke'a. Zerknęłam w dół. Pod nami rozrysowała się plaża, na którą zejścia odnaleźć nie mogłam. W dole walały się tylko trzy potężne drzewa, wywrócone korzeniami w górę. Najbardziej ujął mnie mimo wszystko kanał La Manche, którym spokojnie moglibyśmy teraz przeprawić się do samej Francji.
Wow, nie? - Chyba zaczęłam przyzwyczajać się do zachodzącego mnie od tyłu Luke'a. - Jakieś sto lat temu stał tu drewniany domek, ale sztorm go pochłonął i zawalił drzewa. Trochę pobojowisko, jednak całkiem ładne.
- Nie jest ładne. - Mój głos brzmiał inaczej. Tak, jakbym właśnie tworzyła najlepszy swój obraz. Wpatrywałam się w dal z rozmarzeniem. - Jest cudownie.
- To bardziej ci się podoba niż zamknięta impreza u Cama, hm? - Pokręciłam twierdząco głową.
- Zdecydowanie, Luke. - Uśmiech ozdobił moje usta, a potem spojrzałam na auto. - Usiądźmy na pace. - Chłopak zmarszczył nos. - Kurczę... Czytałam kiedyś książkę, Nicholasa Sparksa... - Oblizałam usta. - On też miał pick-upa i zabrał ją na spacer, po czym usiedli na pace tego pick-upa i...
- Najdłuższa podróż. Moja mama to czytała. Jest taki film, wiesz? - Luke wszedł najpierw na maskę, dopiero później przez dach znalazł się na pace i klapnął z westchnięciem.
- Wiem. - Próbowałam powtórzyć jego ruchy, jednak bez pomocy chłopaka nigdy by mi się nie udało. Sięgnął po moją dłoń. - Ale nigdy nie miałam okazji się za niego zabrać. Mało oglądam, więcej czytam. - Miałam krótsze nogi niż on, dlatego przedostanie się przez dach graniczyło z cudem. - Umn...
- Chodź. - Podniósł się. - Zamknij oczy. - Poczułam jak łapie mnie w tali i przeciąga na pakę, by ostatecznie móc posadzić tuż obok siebie. - Siedzimy na pick-upie, zadowolona?
- Bardzo zadowolona. - Spojrzałam w niebo. - Chociaż trochę dziwi mnie to, że wiesz o książce. Nie w tym sensie, w sensie, że zapamiętałeś co czytała twoja mama.
- Właściwie to później obejrzałem film z ciekawości. - Wyciągnął papieros z kieszeni kurtki. - Będzie ci przeszkadzać jeśli...
- Nie, pal. - Wzruszyłam ramionami.
- Właściwie powinnaś to obejrzeć.
- Hm? - Podniosłam głowę, by na niego spojrzeć.
- Powinnaś obejrzeć Najdłuższą Podróż, jeśli spodobała ci się książka, film na pewno też polubisz. - Zaciągnął się dymem.
- A tobie się podobał? - Luke oblizał usta, następnie przegryzając dolną wargę.
- Tak, był w porządku, umn... ja...
- Nie chcesz o tym mówić? - Sama nie wiem dlaczego, ale poczułam, że Luke próbuje nieudolnie zmienić temat. Jakby miał jakieś wspomnienia związane z tym filmem, a może tu nie chodziło o film. Może chodziło o osobę, która natchnęła go do obejrzenia produkcji? Mogło chodzić o mamę Luke'a? Zmarszczyłam czoło.
- Teraz ja zabrzmiałem dziesięć razy tak idiotycznie jak ty od początku naszej znajomości. - Oparł się o pakę, prostując nogi na sam dach.
- To było niemiłe... - Spojrzałam na jego wyciągnięte ciało. - Albo szczere.
- Szczere i niemiłe - zaznaczył by później się roześmiać. - Może i nie jesteś zbyt kontaktowa, ale to nie sprawiło, że cię nie lubię. Lubię cię, Aspen.
Przez chwilę zastanawiałam się jak to odebrać. Nic nie mówiłam, po prostu patrząc na korony drzew, rozrastające się nad nami. Niepewnie usiadłam tak samo, jak siedział on. Chociaż do Luke'a wyglądałam jak dziecko. Jak kot domowy, rozciągnięty przy tygrysie.
- Ja też cię lubię, Luke - mruknęłam pod nosem, czując na sobie jego wzrok.
- Dlaczego? - Zgasił niedopałek o kolano, przy okazji przypalając trochę i tak podziurawione spodnie.
- Lubię intrygujących, tajemniczych ludzi, chociaż nie powinnam. - Coraz łatwiej mi się z nim rozmawiało.
- Jest we mnie coś intrygującego? Aspen, proszę cię. Pracuję w barze, mam nietrzeźwych znajomych, mieszkam w małym miasteczku i jeżdżę pick-upem. Co cię we mnie intryguje?
- Całokształt - odparłam niemal od razu, wciąż wpatrując się w drzewa. - Mówi się, że kobiety są małostkowe, a to faceci oceniają całość, jednak tak jakoś...
- Ciągnie cię do mnie. - Przytaknęłam, czując wypieki na polikach, ale mogłam przecież wytłumaczyć się chłodem. - Bo jestem przystojny? - Zaśmiałam się tylko. - Dzieciaku... - Pokręciłam głową z niedowierzaniem, ciągle się śmiejąc. - Ej...
- Widzisz, tak czuję się przez większość czasu! - Spojrzałam na niego. - Nie, Luke. Ciągnie mnie do ciebie, bo wydajesz się być niebanalny. Gdybym oceniała w ten sposób, chyba uległabym niemoralnym propozycjom Camerona. Ale ja nie chcę nic więcej prócz po prostu... przebywania w twoim towarzystwie. Nie zamierzam cię prześladować, ale czasem uczepię się. Jak na dzieciaka przystało.
Sulivan chyba trochę oniemiał, ponieważ nie bardzo wiedział jak odpowiedzieć na moją pierwszą, sensowną gadaninę. Uśmiechnął się lekko, wyciągnął następnego papierosa i znów beztrosko spojrzał w dal.
- Masz siedemnaście lat, Aspen Barymoore, a zamiast szukać sobie faceta rysujesz. Zamiast mieszkać w Nowym Jorku, jeździsz z mamą po świecie. Zamiast palić, pić i brać, wracasz do domu na czas. - Mój wzrok uciekł na jego profil. - Jesteś wyidealizowaną wersją siebie. I myślę, że to będzie ciekawe.
- Co będzie ciekawe?
- To, co teraz robimy.
- Ale przecież my nic... - Położył palec na ustach. - No dobrze...
Nic więcej nie mówiąc, wróciłam do rozkoszowania się chłodem listopadowej nocy.