sobota, 19 marca 2016

XVI.

Nie wiem o której godzinie opuściłem posiadłość Hudsonów, wiem tyle, że na zewnątrz było już ciemno, a chmury, jak rozdarte, igrały ze starą Anglią, powodując, że deszcz moczył ulice miast i miasteczek niemal całego hrabstwa Devon. Z resztą... czy angielski deszcz był czymś nowym, albo szczególnym? W zatoce praktycznie całe dnie padało, powodując, że odechciewało się człowiekowi patrzeć za okno. Zazdrościłem Cameronowi Hudsonowi energii, jaką w sobie miał, ponieważ zawsze, nawet gdy lało jak z cebra, on uśmiechał się od ucha do ucha i opowiadał te swoje głupkowate żarciki. Nie miałem mu za złe, bo przecież w towarzystwie ja też nie zachowywałem się jak wiecznie naburmuszony dzieciak, ale odniosłem wrażenie, iż mój przyjaciel z dnia na dzień coraz częściej i gęściej żartuje, co ciekawe, tematem jego idiotycznego gadania stała się Aspen Barymoore.
- No to mam rozumieć, że przyprowadzisz jutro swoją dziewczynę na moją imprezę. - Cameron poruszył znacząco brwiami, gdy narzucałem na siebie skórzaną kurtkę. - Miała być w piątek, ale starzy polecieli na Hawaje dopiero po niedzieli, więc tak wyszło.
- Nie wiem czy wpadnę, ale...
- Oczywiście mam na myśli Aspen.
- Hm?
- Aspen, nie Veronice, z którąkolwiek teraz chodzisz. - Cameron oparł się o ścianę, a na jego usta wpłynął zawadiacki uśmieszek. Bawił mnie jego ton mówienia, jakby chciał pozbyć się mojego stoickiego spokoju, ale proszę, mieszkanie z Jasonem Sulivanem pomogło wyćwiczyć trzymanie nerwów na wodzy.
- Aktualnie nie spotykam się z żadną, ale dam znać kiedy to się zmieni. - Patrzenie jak chłopak pokłada się ze złości, przy okazji próbując udowodnić mi, że jest obojętny, z czasem stało się kolejnym moim hobby. - Nie mogę się po prostu zdecydować, ach...
- Szczerze? Vera jest dobra w łóżku, a Aspen delikatniej całuje. - Zmarszczyłem obie brwi. - Wiesz, Lukey, bawienie się jedną i drugą sprawi, że stracisz je obie, a kto jak nie Hudson Pocieszyciel użyczy swoje umięśnione ramie, gdy taki dupek jak ty, którąś zrani. - Och, Cameron nie wiedział wszystkiego. O mnie, o Aspen, o Verze, o tym, co czuliśmy. Prawdę mówiąc ja sam nie wiedziałem... Nie wiedziałem jak to określić słowami. Jakoś tak puściłem mimo uszu to o całowaniu, przecież ona by mu mu nie pozwoliła.
- Wpadniemy na imprezę, cześć. - To były moje ostatnie słowa przed wyjściem z posiadłości.
Szedłem pieszo, ponieważ wypiliśmy z dwa piwa, a warunki pogodowe wołały o pomstę do niebios. Jednak osobiście nigdy nie przeszkadzała mi angielska aura. Lubiłem spacerować moknąc, miało to swego rodzaju klimat, a wsłuchiwanie się w opadające na parapet krople deszczu, choć trochę umilały męczarnie, jaką było zasypianie. Zastanawiałem się nad tym, czy zdołam zasnąć. Z Aspen było łatwiej. Z każdą dziewczyną było łatwiej. Spokojne bicie serca, sprawiało, że człowiek nie czuł... pustki. Samotność. Ktoś mądry powiedział kiedyś, iż samotność jest przedsionkiem śmierci, a ja... Bałem się śmierci. Właściwie śmierć była jedyną rzeczą, o której nigdy nie chciałem rozmawiać. Pamiętam, jak po raz ostatni łapałem powietrze, jak krzyczałem, widząc, że mama tonie, jak traciłem przytomność, jak nie mogłem panować już nad tym, co się działo. Nienawidziłem świadomości, iż nie kontroluję spraw wokół mnie. Ale nie nad wszystkim mogłem mieć kontrolę. W owej chwili... straciłem ją, a wraz z moją ostoją straciłem też panowanie, a gdy przez lata próbowałem odzyskać wewnętrzny spokój, ktoś ponownie go zburzył, włażąc z buciorami w moje życie. To nie miało się tak skończyć, nie planowałem nawet podobnego obrotu spraw, nie planowałem wyjawiać dziewczynce, a raczej dziewczynie, cholera, młodej kobiecie, tego, co siedziało we mnie od dawna. Moi przyjaciele wiedzieli, ale tak właściwie nikt prócz Toma nie próbował tego rozgrzebywać, za co Forbesowi się oberwało, dlatego przestał, a ja uznałem, że to w porządku. Nie chciałem litości z ich strony, bo nie byłem słaby. Kolejna mądra osoba określiła już dawno temu porażki, jako umocnienie człowieka, większe od zwycięstw. Caroline powtarzała, iż jestem silniejszy niż ona będzie kiedykolwiek, a Aspen Barymoore zobaczyła to, czego nie chciałem wyrzucać na światło dzienne. Zobaczyła zranionego chłopca, dlatego wydała się dla mnie zagrożeniem. Ale nim nie była, ponieważ wciąż wykazywała swego rodzaju podziw dla faktu, jak wiele wiem o życiu i czego jeszcze mogę ją nauczyć, a zamierzałem nauczyć dziewczynę dosłownie wszystkiego, przy okazji samemu chłonąc jej umiejętności. Bo byliśmy na wskroś różni, dlatego mogliśmy uczyć się od siebie nawzajem. Początkowo dawała mi tylko odprężenie, później zrozumienie, aż wreszcie sprawiła, że poczułem w sercu chęć zaopiekowania się nią. Co było w tym wszystkim najdziwniejsze? Że utraciłem wpływ na moje emocje. Utraciłem kontrolę nad samym sobą. Znów.
Kiedy wszedłem na klatkę schodową, momentalnie zmarszczyłem czoło. Usłyszawszy cichy szloch, wpiąłem się na swoje piętro, a potem zamarłem. Pod moimi drzwiami siedziała kobieta, była skulona, miała jasne włosy, drobną posturę, płaszcz prochowy i całkiem rozmazany makijaż. Uniosłem obie brwi. Zamurowało mnie, nie wiedziałem co powinienem powiedzieć, koniec końców nie codziennie widywałem płaczącą pod moimi drzwiami Evę Brymoore. Nie potrafiłem jej znieść, to fakt. Była nadopiekuńcza, oceniająca, niemiła, zaborcza, ale mimo wszystko... Była matką Aspen. I nawet jeśli nieudolnie, cokolwiek robiła, robiła dla jej dobra. Próbując zmusić się do współczucia, wziąłem głęboki oddech i odchrząknąłem.
- Eva? - Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z mojej obecności.
- Lucas. - Otarłszy twarz, podniosła wzrok, a ja siliłem się na niemrawy uśmiech. - Gdzie... - Pokręciłem przecząco głową.
- Moja babcia powiedziała ci gdzie mieszkam? - Skinęła. Już miałem przekląć, gdy coś ukuło mnie w sercu. Jedni mówią boska dłoń, inni mówią człowieczeństwo. Dla mnie to było coś na kształt szpilki, wbijającej się w okolice serca. - Skoro już tu jesteś, może wejdziesz?
- Gdzie moja córka?
- Nic złego jej się nie stało, z tobą gorzej, zrobię herbatę. - Przekręciłem klucz w zamku. Spokój, Luke, zachowaj spokój.
Nawet nie wiecie jak ciężko jest rozmawiać nieuniesionym tonem z kimś, kto ma cię za szaleńca. Z jednej strony bowiem żywiłem do Evy Barymoore szczerą nienawiść za to, jak łatwo dała omamić się mojemu ojcu, z drugiej jednak... Była matką, która po prostu martwiła się o córkę.
- Przestań zachowywać się...
- Jak człowiek? - Zaśmiałem się pod nosem. - Evo, czego się spodziewałaś? Że zastaniesz ćpuna z ulicy, który żeruje na cnotę twojej siedemnastoletniej dziewczynki? Z całym szacunkiem, ale nie muszę zachowywać się jak idiota z plotek, o których ci zapewne wiadomo. - Otworzyłem drzwi szeroko. - Wchodzisz, czy nie, w korytarzu jest chyba z minus pięć stopni.
Po długim zawahaniu weszła do środka, rozglądając się dookoła. W mieszkaniu panował nienaganny porządek, który prawdę mówiąc utrzymywałem tylko ze względu na Aspen, a to wywołało niemałe zdziwienie matki dziewczyny. Momentalnie zabrałem jej płaszcz, odwieszając go na wieszak i zaprosiłem do salonu, gdzie, podobnie z resztą jak Aspen, pani Barymoore zawiesiła wzrok na rysunkach. Obie były artystkami.
- Herbaty, kawy? - zapytałem, a ona omotała mnie spojrzeniem od góry do dołu. - Może ciastka?
- Masz papierosy? - odparła pytaniem na pytanie, pocierając swoje ramiona. Wyłącznie skinąłem, podając kobiecie zawiniątko z nikotyną. Ona sama wyciągnęła zapalniczkę z kieszeni startych jeansów, by po chwili zaciągnąć się dymem. - Dziękuję.
- Nie ma sprawy, na pewno niczego się nie napijesz? Mam też whisky. - Tym razem to Eva się zaśmiała, a potem pokręciła przecząco głową.
- Gdzie ona jest, Luke?
- U Esmeraldy Cormier, z Caroline Scott, zapewne rozmawiają o stanikach i podpaskach. - Ja również, mniej pewnie niż kobieta, zapaliłem papierosa. Nie zamierzałem się jej przypodobać, wiedziałem, że mimo wszystko, zawsze będzie widziała we mnie zagrożenie. Moja mama widziała takie zagrożenie w Caroline.
- Ona jest dzieckiem... - Kolejne łzy błysnęły w oczach pani Barymoore. - A ludzie to takie cholerne suki, nie chce żeby musiała przez to przechodzić...
- Wszyscy musimy. - Wzruszyłem ramionami, podając Evie chusteczkę higieniczną. - Taka jest kolej rzeczy. Aspen dorośnie, zakocha się, wyjdzie za mąż i będzie miała własne dzieci, ale to nie sprawi, że przestanie kochać ciebie. Bycie matką to prawdopodobnie zawód na całe życie i uwierz Evo, że nawet gdy ciebie już nie będzie, albo gdy będziesz daleko... wciąż będzie cię kochać. - To złe, ale myślałem o mamie...
- No tak, tylko, że... Prawdopodobnie teraz mnie nienawidzi i prawdopodobnie to zjebałam. - Gasząc niedopałek w popielniczce, która stała na kuchennym stole, sięgnęła po kolejnego papierosa z paczki, którą zostawiłem otwartą. - Z resztą... co ty możesz o tym wiedzieć. Zbuntowałeś mi dziecko, Lucas.
- Okej, skoro tak świetnie idzie nam pogadanka. - Otworzyłem okno, by dym przez nie uleciał, deszcz wciąż padał, lecz nie przeszkadzało mi to, że moczył parapet. - Przypomnij sobie co ty robiłaś mając siedemnaście lat. - Eva na moment zamilkła. Odezwała się dopiero po kilku minutach głuchej ciszy.
- Pojechałam z przyjaciółką w góry. Wielki Kanion i te sprawy. Zawsze podobało mi się Kolorado. - Podeszła do otwartego okna, biorąc głęboki oddech. - Zamieszkałyśmy w Aspen, a tam poznałam Ethana. Był buntownikiem jakich mało... - Przegryzła dolną wargę, jej córka robiła dokładnie to samo, gdy się denerwowała. - Popełniłam wtedy błąd, bo nawet jeśli ja go kochałam, on postanowił zwiać, kiedy dowiedział się, że wpadliśmy. Z biegiem lat przestaje mu się dziwić... Nie chcę by ona... Byście wy zrobili coś równie głupiego, bo... Uch...
- Aspen nie jest tobą. Aspen upomina mnie gdy przeklinam, wywraca oczami, kiedy palę, a kiedy próbuję chociaż złapać ją za rękę, czerwieni się niczym cnotka, którą, cholerka, jest. Myślę, że powinnaś jej zaufać, bo nauczyłaś ją najważniejszego, wybierania między dobrem, a złem.
- Kochasz ją, prawda? - Zmarszczyłem czoło. - Kochasz moją córkę?
- Ja...
- Lucas... Nie bardzo wiem, w co powinnam teraz wierzyć. W słowa twojego ojca, czy w to, jak...
- Uwierz w siebie. - Wszedłem w jej wpół zdania. - Możesz uważać, że jestem wariatem, ale przyznaj, że sama nie umiesz nazwać siebie normalną. Jesteś artystką, Evo Barymoore, do tego potrzeba wyobraźni, a ludzie z wyobraźnią to szaleńcy.
- Aspen ciągle mi to powtarza. - Wyrzuciła niedopałek przez okno, które następnie zamknęła. - Więc jak to jest z twojej perspektywy, Lucas? Dlaczego ci wszyscy ludzie...
- Nie powiem ci, przepraszam. - Eva spojrzała na mnie trochę zdezorientowana. - To coś osobistego, ale uwierz, nie skrzywdziłbym Aspen.
- Nie skrzywdź. - Westchnęła. - Weź pod uwagę fakt, że ona wciąż uczy się ludzi, nie chcę by na własnej skórze znała ich od złej strony.
- To tak nie działa. Nie jesteś w stanie ochronić jej przed wszystkim. W pewnym momencie będziesz musiała pogodzić się tym, że twoja mała córeczka jest odporniejsza niż ci się wydaje.
- Niemniej proszę cię, Luke. Nie wzbudzaj w niej nadziei, bo nie zniosę patrzenia jak tęskni za tobą, gdy stąd wyjedziemy. - Nie wiedziałem co na to odpowiedzieć. No właśnie. One miały wyjechać, a ja miałem zostać tu w Climore Cove. Sam. Nie chciałem jednak o tym myśleć, dlatego tylko skinąłem.
- Myślę, że to nie do końca zależy ode mnie, ale... - Przeczesałem włosy palcami. - Pomyślałem, że chciałabyś się z nią zobaczyć. Zadzwonię.
- Jest późno...
- Znam Caroline, idę o głowę, że nie dały jej zasnąć.
Wyszła z kuchni i wróciła do salonu, bym mógł spokojnie porozmawiać. Wsłuchując się w dźwięk połączenia nie chciałem rozkładać na czynniki pierwsze tego, co powiedziała mi Eva. O tęsknocie, o miłości, o nadziei. Ona natomiast motała wzrokiem obrazy mojej mamy i mógłbym się założyć, że miała w głowie wizję jednego z pokoi w Domu Bazgrołów, który Elizabeth Sulivan zamalowała sama. Strych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz